Azja,  Bintan,  Indonezja,  Podróże

BINTAN – KOLEJNA ODSŁONA INDONEZJI

Uwielbiamy Indonezję. Kiedy tylko możemy wracamy na wyspy. Jest ich mnóstwo i każda jest absolutnie inna – inna kultura, nawet wiara i to czyni te wyspy wyjątkowymi. Tym razem podczas naszej czwartej wyprawy do Indonezji penetrowaliśmy wyspę Bintan.

JAK SIĘ DOSTAĆ Z SINGAPURU DO INDONEZJI

Na wyspę docieramy promem z Singapuru. Jak się dostać z Singapuru do Bintan? Należy dotrzeć do stacji metra Bedok, a tam po wyjściu z metra po kilku krokach docieramy do przystanku autobusowego z którego co 20 minut odjeżdżają autobusy nr 35 i 35 A do terminala promowego.

Odprawa sprawna, taka jak na lotnisku. Udało nam się zdążyć na wcześniejszy prom. Płyniemy 1h. Na miejscu kupujemy wizę i już jesteśmy w ukochanej Indonezji.

Zdecydowana większość turystów wsiada do busów hotelowych – no tak oni od razu jadą do getta turystycznego czyli wydzielonej i odosobnionej części hotelowej na wyspie. A my? My jako jedyni pozostaliśmy na lotnisku. Nasz plan jest inny – pobyt podzieliliśmy na dwie części – Najpierw jedziemy na wschodnią część wyspy – tę gdzie normalnie żyją, mieszkają i pracują miejscowi, a dopiero potem spędzimy krótki lecz wystarczający czas w strefie resortowej. Na lotnisku bierzemy taxi – trzeba negocjować  – z 500 rupi schodzą na 250. Musimy przejechać z zachodu na wschód, więc to trochę trwa i dzięki temu możemy już podziwiać zieloną wyspę. Taxi która po nas podjechała jest jedyna w swoim rodzaju – oklejona postaciami z filmu Madagaskar.

CZĘŚĆ TUBYLCZA WYSPY

Ten wcześniejszy prom sprawił, że zyskaliśmy sporo dnia w hotelu. Wybraliśmy śliczny butikowy hotel Madu Tiga.

Jest on przy plaży, składa się z ładnych domków, ma basen, fikuśną siłownię, domki służące do relaksu z zejściem do morza.

Można bezpłatnie korzystać z kajaków i rowerów. Na miejscu jest restauracja – jak się okazało świetna. Zajadaliśmy się w niej owocami morza, ale nie tylko, bo nasze ulubione indonezyjskie dania czyli mee goreng i nasi goreng były tam przyrządzane wybitnie. W tym hotelu niczego nie brakowało, a przede wszystkim nie brakowało klimatu. Gdy zapadał wieczór wszystko się pięknie rozświetliło. Wrażenie jest wspaniałe. Również z poziomu plaży…

Przyjechaliśmy 1 – go maja. Wszędzie na świecie świętują ten dzień, tutaj też, ale tu z rozmachem całe 3 dni i w sposób wręcz fantastyczny. To muzułmańska część wyspy i tak jak pisałam – lokalna – tu toczy się normalne życie, w którym mogliśmy częściowo uczestniczyć, popodglądać…

Wracając do Święta Pracy – mieszkańcy wyspy spotykają się rodzinnie, świętują wspólnie, biwakują i organizują przeróżne zabawy. Pierwszy raz widziałam muzułmanki, które ciągnęły linę i tak się radowały, śmiechu było co niemiara … a ich stroje sprawiały, że ten widok wydawał się nam bardzo egzotyczny. Byliśmy jedynymi białymi, więc zdjęć nam robili tysiące.

Podjechał facet z bakso – czyli naszą ulubioną indonezyjską zupą – spragnieni jej po kilku latach niebycia w Indonezji niemal rzuciliśmy się na niego. Choć uboga w dodatki – smakowała nam bardzo.

Byliśmy zachwyceni otwartością mieszkańców, ich radością, beztroską. Szczęśliwi ludzie. Podobno tak się bawią co weekend.

Na terenie hotelu jest basen, no i chyba powinnam zgłosić reklamację – woda gorąca, w morzu też, więc ochłody na darmo szukać. Za to też uwielbiam Indonezję. Hotel skradł nam serce – domki czyste, łóżka doskonałe, pościel najwyższej jakości. Jest kameralnie, butikowo i tak prawdziwie.

Pierwsza nasz kolacja to dwa rodzaje ślimaków. Każda porcja to koszt około 12 zł. Po pobycie w Singapurze zapomniałam, że można tanio jeść. Ale cena to nie wszystko – smak jest genialny.

Pozostając w sferze jedzenia, napiszę coś o śniadaniach – są co prawda serwowane, ale jest w czym wybierać. Jest sześć różnych zestawów. Zaczęliśmy klasycznie  – od omletów i jajek sadzonych a skończyliśmy na mee goreng i to było to.

PLAŻE WSCHODNIEGO WYBRZEŻA

Ciekawi wyspy postanowiliśmy wykorzystać tę miejscówkę do jej eksploracji. Dzisiaj w planach były sąsiednie plaże i kościół Santa Maria z niewiarygodnie piękną i oryginalną Drogą Krzyżową.

O dziwo jak na Indonezję i Azję w ogóle – nigdzie nie można było wypożyczyć skuterów. Pozostały nam tylko rowery i choć były za darmo…to ich stan był opłakany. Po wielu oględzinach wybraliśmy jakieś dwa, jednak i tak trzeba było je wyregulować, dopompować…mimo to okazało się, że hamulec działa tylko na jedno koło i to nie zawsze – moja linka non stop wypadała. Jak wygląda Bintan? To mimo wszystko dość mocno pagórkowaty teren i brak przerzutek dawał się we znaki zwłaszcza w upale. Podjęliśmy jednak wyzwanie i dosiedliśmy zabytków ruszając w drogę.

Zatrzymywaliśmy się na plażach, których kamienne brzegi przypominały Seszele – Trikora Beach. Ta strona wyspy to właśnie piękne zatoczkowe, kamieniste plażyczki ze szmaragdową wodą. Grzechem byłoby nie zatrzymać się.

Nigdzie żywej duszy. Tylko my, morze, plaże, palmy…

Droga nie należała do najłatwiejszych, co chwilę jakiś podjazd pod górę, który dawał się nam we znaki choćby z racji sprzętu i pogody. Ostatnia górka do Kościoła była totalnie na dobicie.

Kościół ładny, skromny. Ale droga Krzyżowa wręcz rewelacyjna. Stacje są ulokowane w lesie, a każda z nich to istne dzieło sztuki. Jest to chyba jedyna taka droga na świecie.

Wyspy indonezyjskie są bardzo zróżnicowane pod względem religijnym i choć dominuje muzułmanizm to np. na Bali wyznaje się hinduizm o lokalnej odmianie agama tirtha, co dosłownie znaczy “religia świętej wody”, na Flores chrześcijaństwo, a na Bintan? Wszystko. Chrześcijaństwo, Muzułmanizm, Buddyzm…Tygiel religijny z ogromną dozą tolerancji.

To w takim właśnie lasku przy kościele usytułowana jest wspomniana Droga Krzyżowa, a właściwie stacje, z których każda jest osobliwym dziełem. Dla mnie podziwianie miejsc sakralnych to nie tyle kwestia wiary co zachwytu nad sztuką i talentem ludzi tworzących te cuda.

Gdy złapaliśmy oddech i ugasiliśmy pragnienie zjechaliśmy w dół wprost na zjawiskową plażę – Pantai Tikona Beach. I znowu byliśmy sami. Czy tu w ogóle nie ma ludzi? To, że turystów nie ma to wiadomo.

Przy plaży przycumowane są ich domy

I trzeba przyznać, że plaża ta to istne Las Palmas…

Zahaczyliśmy jeszcze o miejsce reklamujące się jako włoska pizzeria, ale nie by jeść pizzę w Indonezji lecz by uzupełnić niedobory wody. Była to też okazja by podziwiać kolejne ujęcia plaż wschodniego wybrzeża Bintan.

Na koniec jeszcze stop na kokosa za 15000 Rp czyli za 4,5 zł. Tak to można żyć.

MIASTECZKO

Wykończeni od razu jednak pojechaliśmy do miasteczka na zakupy. Miasteczka…w którym jest jeden sklep – zaopatrzony we wszystko poza piwem niestety, które teraz byłoby zbawienne.

Wojtek w jednej z budek kupuje gado gado – oj można się tym najeść. Muszę przyznać, że nazwa gado – gado jest taka sama jak Indonezja długa i szeroka ale nigdy nie jedliśmy tego samego. Każde gado-gado jest inne i nie wiadomo co dostaniesz na talerzu.

Trzeba miasteczku oddać jedno – choć jest niewielkie – ma bardzo dobrze rozwinięte rybołówstwo. Gdy doszliśmy do pomostu okazało się, że jest przy nim mnóstwo zacumowanych łodzi.

Okazuje się, że każdego ranka rybacy sprzedają tutaj swoje zdobycze. Ale gdzie mieszkają? Tu prawie nie ma zabudowy. Gdzie? W domkach na wodzie. Są one szczególne pod względem architektonicznym. Osadzone są na płozach, dzięki czemu pływają. To nie są domki stacjonarne lecz pływające i rybacy niczym nomadowie wypływają na kilka miesiące w głąb oceanu na połowy. Tam się zatrzymują, łowią, żyją. Pytałam co z nauką dla dzieci…szkoła płynie razem z nimi.

Miejscowy KO – wiec czyli człowiek, który wie wszystko i zna każdego. Oczywiście Wojtal stał się jego najlepszym kumplem na dwa dni. Bardzo starał się załatwić nam skuter, ale nawet jego układy miasteczkowe nic nie wskórały. Tutaj skutery służą wyłącznie miejscowym… a nam pozostało co? Zobaczycie wkrótce.

HOTEL CHILL I WIECZOROWĄ PORĄ

Czas na odpoczynek, tylko jak tu się schłodzić skoro woda w basenie przekracza 35 stopni.

Reszta dnia upłynęła nam na tzw nicnierobieniu, na podziwianiu zachodów słońca i rozkoszowaniu się pycha kolacją – Wojtek oczywiście zjadł ślimaki – i bardzo dobrze bo potem takich rarytasów już nie było.

Zwiedzamy domki przy morzu dedykowane relaksowi.

Wieczorową porą hotel zachwyca jeszcze bardziej. Właściciele pomyśleli o wszystkim. Domki są w czterech rzędach, ukwiecone, czyściutkie.

PALAU WHITE SAND

Kolejnego dnia zaczyna się jeszcze inna odsłona naszych przygód. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie poszaleli. Chcemy dotrzeć do upatrzonej wyspy Palau White Sand – bezludnej. Są na niej tylko dwaj panowie, opiekujący się nią. Oczywiście, jak to w Indonezji – jest to bardzo proste. Wystarczy iść do recepcji i zamówić taxi w dwie strony za 150 zł. Tylko po co? Co to za frajda? W kraju, w którym tak łatwo się podróżuje to …no właśnie pójście na łatwiznę. My decydujemy się na moto stop. Może jak zawsze się uda. Nie uszliśmy 200 metrów i już zatrzymał się chłopak gotów nas podwieźć. Co prawda nie mógł do samego celu, ale i tak pokonaliśmy z nim 75% naszej trasy.

Nie zdążyliśmy się z nim pożegnać, a Wojtek już znalazł kolejnego chętnego do podwózki. Pan dowiózł nas do miasta na wodzie.

Imponujące. Domki połączone pomostami, restauracje, sklepy, zakładziki przetwórstwa rybnego oczywiście, a wszystko to na palach. Z widokami za milion dolarów.

Najpierw trafiamy do restauracji z owocami morza i do pomieszczeń w których te owoce morza są obrabiane po połowie. Oj wyobrażam sobie co tam się dzieje w porze kolacji.

Miejscowi kierują nas na pomost przy którym jest ciąg malutkich domków. W jednym z nich znajdujemy chłopaka, który ma czas i ma łódkę.

Tylko okazuje się, że my nie mamy tylu pieniędzy ile on chce na wyprawę na bezludną wyspę. Trochę byliśmy na siebie żli, ze nie sprawdziliśmy ile taka łódka kosztuje i już mieliśmy rozczarowani odchodzić, gdy wpadliśmy na genialny pomysł: zapłacimy mu wynegocjowaną kwotę gdy nas zawiezie do hotelu. On się ucieszył….my się ucieszyliśmy: Mamy wycieczkę i podwózkę do hotelu.

I już płyniemy… jest bajecznie, a gdy zaczynamy się zbliżać do wyspy ukazuje się nam łatacha bielutkiego piasku. Wyspa faktycznie jest bezludna.

Oddajemy się szaleństwu, które zawsze nas dopada gdy znajdujemy się w tak cudnym miejscu, trochę leżymy, ale kto by wyleżał, więc wskakujemy do turkusowej wody, by po chwili potarzać się w piachu…jest tutaj przepięknie.

Wojtek oczywiście poszalał z Antkiem, a ja w tym czasie totalnie odpływałam myślami podziwiając to co mnie otacza. Nie bardzo mam co napisać w tym miejscu bo tu nie trzeba słów. W pewnym momencie niebo pokryło się ciemnymi chmurami i szybciutko zdecydowaliśmy się opuścić wyspę. To była dobra decyzja – na lądzie ( o ile wyspę Bintan można tak nazwać) już zaczął padać deszcz. Tutaj gdy pada to pada.

A tutaj chatka panów opiekujących się wyspą.

Domy miejscowych rybaków i ich rodzin z lotu ptaka

Relaks był optymalny. Miejsce jest przepiękne i czyściutkie – zarówno piasek, morze jak i cała wyspa – pewnie dzięki opiece tych dwóch chłopaków.

Wracamy do hotelu. To nasz ostatni wieczór- trzeba się nim nacieszyć. Już jutro po śniadaniu przenosimy się na północny zachód wyspy, ale najpierw będziemy podziwiać ją samą.

komentarze 4

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *