Azja,  Indie

MUMBAJ – NASZE LEKKIE ZASKOCZENIE

„W Bombaju nie ma nic do zwiedzania, ale wszystko do obejrzenia” – tak o tej jednej z największych na świecie metropolii napisał Jean-Claude Carriere. I trudno się z nim nie zgodzić. Dotychczas każde miasto zachwycało obowiązkowym duetem: Fort – Pałac. Oferowało wiele zabytków. A co zaoferował Mumbaj? Coś innego. Okazało się, że był na naszej trasie po coś. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy po co. Dzisiaj patrzę inaczej. Na co? Na priorytety.

Ale po kolei

Wylądowaliśmy w Mumbaju o przyzwoitej porze, lekko po południu, a to oznaczało również ogromne prażenie słońca. W jego promieniach wyszliśmy z lotniska. Początkowo szukaliśmy tuk tuka, by dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. I taka oto ciekawostka – w tym mieście tuk tuki jeżdżą tylko w części północnej miasta, a w południowej wyłącznie taxi. Wszystkie jednak włączają taksometry, więc podróż zarówno tuk tukiem jak i taksówką jest naprawdę tania.

Sieć pociągów w Mumbaju jest świetnie rozwinięta, tania, omijająca korki, a w godzinach szczytu totalnie egzotyczna. Hindusi wskakują do pociągu gdy jest jeszcze w biegu, łapią się wszystkiego, jadą stojąc na zewnątrz…istne szaleństwo. A kolejny pociąg nadjeżdża po chwili…Pierwszy raz w życiu widziałam takie obrazki na własne oczy i teraz wiem, że filmiki na you tube nie są preparowane. Nie mam niestety zdjęcia z chwili gdy ludzie rzucają się na pociąg. Było to dla mnie każdorazowo takim zaskoczeniem, że po prostu nie zdążyłam. Wszyscy stoją spokojnie na peronie, owszem ludzi zawsze jest sporo, ale nic nie wskazuje, ze za chwile zaczną bieg na pociąg i walkę na łokcie.

Pierwsze wrażenie? Zwariowane miasto. Pęd. Każdy gdzieś pędzi, biegnie, spieszy się.

Mumbaj początkowo kompletnie  nas rozczarował. Gdyby nie wspaniali gospodarze, goszczący nas w ramach couchsurfingu i spędzony z nimi czas –  mielibyśmy poczucie niepotrzebnego miejsca. Jasne, że ciekawiło nas to jak miesza się tutaj finansiera z biedą, jednak w pierwszych chwilach wydawał się po Radżastanie bardzo przytłaczający.

Dotarliśmy do naszych hostów. Wieczorem zabrali nas na  „miasto”, zrobiliśmy wspaniały tour jedzeniowy i uczestniczyliśmy w fantastycznym święcie ku czci jakiegoś boga. Podobno maja ich tylu, że święta i parady odbywają się codziennie. Faktycznie następnego dnia też było podobnie.

Foam zabrała nas do światyni i opowiedziała o zwyczajach i wierzeniach.

Jedzenie z ulicy było wyjątkowe, przepyszne. Foam, nasza gospodyni, a tutaj przewodniczka, kazała nam wszystkiego próbować i o wszystkim opowiadała. Na pewno nie doświadczylibyśmy  tego wszystkiego  zaszywając się w jakimś hotelu. Najważniejsze w tym było to, że  poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi naprawdę cudownie spędzaliśmy czas. I co ważne – już we wrześniu oni przylatują do nas. Mocno wierzę, ze na tym nie koniec tej cudnej relacji.

Z nimi zawsze było wesoło

Kolejny dzień był dniem oglądania miasta.  W ten sam sposób docieraliśmy do centrum – tuk tuk za grosze…potem pociąg. Wysiedliśmy na Victoria…i dech nam zaparło. Faktycznie Dworzec Viktorii jest przepiękny, obok budynek poczty głównej…coś wspaniałego. Victoria Terminus to  główny dworzec kolejowy Bombaju, który jest jednocześnie jednym z najokazalszych pomników kolonialnej przeszłości Indii. W czasie brytyjskiego panowania powstało w Indiach wiele budowli użyteczności publicznej i kościołów w stylu wiktoriańskiego neogotyku, którego doskonałym przykładem jest właśnie VT. Dworzec, wpisany w 2004 r. na listę Światowego Dziedzictwa Unesco obsługuje dwie linie kolei miejskich, koleje podmiejskie i linie dalekobieżne do wszystkich regionów Indii, a hala mieści dziewięć peronów.

Z poziomu VT widać piękny budynek The Times of India

Po drodze zazwyczaj jadaliśmy, nie mogąc się oprzeć zapachom. Jedzenie uliczne w Indiach jest chyba  naszym ulubionym. Tym razem skusiliśmy się na aromatyczną Dosę

Chcieliśmy dojść do Muzeum Księcia Walii. Na nogach, nie korzystając z taxi. Idąc spacerkiem można poprzyglądać się miastu i zjeść śniadanie na ulicy. Uliczna dosa z dwoma sosami nigdy nie zawiedzie nas pod wzglądem smaku i świeżości. Po drodze natknęliśmy się na mszę w kościele Katolickim. To był pierwszy dzień świąt Wielkanocnych – z łezka w oku uczestniczyliśmy w nabożeństwie. Nie chodzę do kościoła w kraju. Z różnych powodów. Wierze po swojemu i zawsze gdy jestem za granica jestem w kościołach, modlę się i podziwiam, że można to czynić w tak piękny sposób bez polityki  w tle. Wzruszeni dostrzegliśmy ciekawy zwyczaj – u nas tylko jest opłatek, a tam również wino. Pewnie dlatego bardziej mi się podobało. I na koniec mszy wszyscy otrzymują posiłek. Ehh pięknie…

Muzeum Księcia Walii nas oczarowało. I z zewnątrz i wewnątrz.  Fantastyczna budowla. Imponująca. W środku ilość dzieł nas zadziwiła,  a ich wygląd zachwycił. Bardzo nam się podobało. Byliśmy przepełnieni zachwytem i otwarci na więcej…

…ale niestety…kolejny punkt programu, czyli Brama Indii…okazała się miejscem tłoku, zgiełku. Pokręciliśmy się trochę, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć. I to nie tylko sobie, czy Bramie, ale przede wszystkim Hindusom z nami i dla nich. Już wspominałam jak kochają zdjęcia. Wystarczyło by jedna osoba ośmieliła się poprosić o możliwość zrobienia z tobą zdjęcia, zaraz pojawiała się kolejna, a potem już hurtowo …stała wokół nas grupa i ani myślała się zmniejszyć. Bez odrobiny asertywności można by zwiedzać jedno miejsce dwa dni. A sama Brama Indii?  ot łuk triumfalny.

Skierowaliśmy się do najsłynniejszego hotelu w mieście –  Taj Mahal –  owianego niestety nikczemną historią zamachu. Rzeczywiście imponujący  wewnątrz – czuć elegancję i zapach pieniędzy, ale co ciekawe pobyt w nim nie jest aż tak drogi, jakby się mogło wydawać. Jeśli ktoś chciałby spędzić w nim noc, to jest to wydatek dość przyzwoity. Są w Mumbaju droższe hotele.

Uciekamy stąd na plażę. Słynna promenada przy Chowpatty Beach i mnóstwo lokalesów. Z tego miejsca doskonale widać też szklane wieżowce dzielnicy biznesowej, z którymi Bombaj niewątpliwie jest kojarzony. Ale ten obraz to tylko jedna strona medalu. Statystyki podają, że połowa populacji miasta żyje bez dachu nad głową. Kojarzone z filmem „Slumdog. Milioner z ulicy” czy powieścią Gregory’ego David’a Roberts’a „Shantaram” slumsy, są doskonale widoczne z lotu ptaka. Najbardziej zdumiewa to, że dzielnice biedy bezpośrednio sąsiadują z nowoczesnymi biurowcami. Rzadko gdzie kontrasty są tak silne.

A wracając do plaży i deptaku…przeszliśmy się nim dość wartko, umierając od upału i marząc o piwie…no niestety ani piwa, ani niczego zachwycającego wokół, poza oczywiście widokiem  a la Dubaj. To miejsce spotkań młodych ludzi, którzy spacerują tutaj chyba całymi dniami. Jak na Hindusów przystało spacerują w grupach. Można zauważyć ciekawą więź przyjacielską między chłopakami. Częstym obrazkiem jest widok objętych kumpli. Tutaj to nikogo nie dziwi i nie świadczy o orientacji.

Taksówką postanowiliśmy podjechać do kolejki i obejrzeć Dhobi Ghat –  czyli olbrzymią publiczną pralnię, gdzie w dalszym ciągu wykorzystuje się zamiast pralek pracę ludzkich rąk. Od 140 lat setki robotników oczyszczają z brudu tysiące kilogramów ubrań i tkanin. Ma 700 kamiennych platform myjących, a pracuje w niej 200 rodzin praczy.  To nie tylko miejsce, w którym pracują ci ludzie, to również ich domy. Oni tam mieszkają. Robi wrażenie. Zaraz obejrzę film o tym samym tytule.

Chcieliśmy jeszcze dotrzeć do jednej świątyni. Muzułmańskiej. Świątynia na wodzie. Tak ją nazwałam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam jej zdjęcia. Idzie się do niej specjalnie usypaną groblą. Kłębi się na niej tłum ludzi, momentami trudno się przecisnąć. To co uderza najmocniej to okaleczeni żebracy… I znowu przypominam sobie film…

Bardzo chorzy, pokaleczeni…biedni ludzie dla których egzystencja na tej grobli to cel sam w sobie? Serce mi pękało. Nie umiałam nie dawać im pieniędzy. Pomyślałam, że choć dobrze znam refrenu sens – „nie zmienię świata, nie zmienię, nie mam żadnych złudzeń, to nie uda się nikomu…” – to może zmienię na chwilę ich obiad, choć na chwilę. Nie umiałam i nie chciałam przejść obok nich niewzruszona. Gdy pomyślałam o tym jak wygląda ich życie…Boże ile jest biedy na tym świecie, bólu, cierpienia. Indie wielokrotnie kanalizowały moje myśli na tematy egzystencji, sensu życia.

Tak, to jest kraj, w którym łatwo wejść w ten inny wymiar, na inny poziom kontemplacji, w którym pytania o sens konsumpcjonizmu dopadają człowieka na każdym rogu ulicy, pytania o sens zachodniego stylu życia…Ale też odpowiedzi rodzące się na tle tych obrazów są często uświadamiające. Co uświadamiają? Że powinniśmy każdego dnia cieszyć się, że żyjemy w zdrowiu, że mamy rodziny, że mamy to co mamy i tylko…kiełkuje znowu niepokojąca myśl – czy nie zatracamy tych wartości w pędzie? Czy gdzieś po drodze nie gubimy z pola widzenia priorytetów. Czy potrafimy dokonywać dobrych wyborów w życiu? Bo my w przeciwieństwie do tych ludzi wybór mamy? Co z nim robimy?

Z Indii można powrócić wyleczonym na duszy. Można w tym miejscu, jak w żadnym innym złapać dystans. Warto to wszystko pielęgnować po powrocie.  A co ja zrobiłam? Tego samego dnia prosto z Warszawy pojechałam do pracy do Poznania? Jakie nauki wyniosłam z tego pobytu? Ile razy będę tam wracała by zmienić postawę? Bo nie co tydzień.  Dlaczego robimy książki z podróży? Dlaczego pisze bloga? Nie z powodów exibicjonistycznych , i tak mało kto to czyta, a w razie gdyby coś mi się stało …strona wygaśnie i wszystko to trafi do chmury pełnej miszu informacyjnego, i stanie się niedostępna…Więc czemu? Dla siebie, dla nas…by wskrzeszać nie tylko chwile, ale i kłębiące się myśli, opisać doznania, bo zdjęcia nie podołają…by przypominać sobie właśnie to co ważne i czego się nauczyłam, czego się dowiedziałam o sobie, o nas.

Miało być o Mumbaju, a wyszło o wartościach…ale to miasto choć pod względem zwiedzania nas nie rozpieściło, to pozwoliło spojrzeć z kilku perspektyw na ludzki byt, na nasz byt.

Nie w każdym mieście podczas tej podróży musi być przecież duet: ford – pałac. Byłoby nudno. Mumbaj to odmiana na naszej trasie. Ale jak widać potrzebna. Co nam dał Mumbaj? Właśnie te refleksję. Bardzo ważną. Została we mnie i pielęgnuję ją co jakiś czas. Mam do czego wrócić w tych chwilach kiedy myślę, że jest gorzej. Gorzej? Powiedz o tym,  tym ludziom na grobli!


2 dni w Mumbaju…hmm…za krótko by polubić to miasto,  wystarczająco by się nim zmęczyć. Jak widać pozostawiło w nas sporo mieszanych odczuć. Nawet z perspektywy czasu. Na pewno trzeba do niego jechać. Zobaczyć piękną architekturę, strzeliste wieżowce i szklane domy, biedę. Warto poczuć ten zgiełk, wmieszać się w niewyobrażalny tłum. To wszystko uświadamia jak zróżnicowane są Indie, jak inne poszczególne regiony. Tylko uwaga – to mocno wciąga. Po byciu w Kerali, w Tamilandzie, w Delhi, Radzastanie, Goa i tym jakże innym Mumbaju chciałabym porównać resztę.


Lubię lotniska…ich zgiełk, atmosferę oczekiwania na lot. W Mumbaju lotnisko to prawdziwe dzieło sztuki.

jest też komfortowo

Ale Goa czeka i samolot już też

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *