Azja,  Podróże,  Wietnam

MY SON – MIEJSCE WAŻNE

Od początku widziałam, że pojedziemy do My Son. A dlaczego? Ponieważ w internecie znajdowałam różne sprzeczne opinie na temat tego kompleksu świątyń, i mnóstwo krzywdzących porównań do najpiękniejszych kompleksów świata. Naprawdę krzywdzących porównań. Wszystko to wyzwoliło we mnie ogromny apetyt na zweryfikowanie tych opinii i wyrobienie sobie własnej. Sprawdzić, doświadczyć samemu – to właśnie uwielbiamy w podróżach.

 

Przygoda z My Son zaczęła się niefortunnie, ale dobrze się skończyła. To zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych. Współcześnie opuszczony i częściowo zrujnowany. Stanowi pozostałość po istniejącym tu, w okresie między IV a XV wiekiem n.e., sanktuarium religijnym Czamów. Porównywany do Angkor Wat, ale ja byłabym ostrożna w tego typu porównaniach. Angkor Wat jest jedyna w swoim rodzaju i z niczym nie można jej porównać. Niemniej My Son ma swój niebagatelny urok i cieszymy się, że mimo niefortunnego początku wycieczki udało nam się tutaj dostać.

A zaczęło się tak: Wycieczkę kupiliśmy za 170 tys VND za osobę, w tym dojazd, przewodnik, woda, lunch, powrót łodzią do Hoi An. Za wejście na teren świątyń płaciliśmy osobno 150 tys VND. Rano miał po nas ktoś przyjechać do hotelu. Czekamy i nic. Upłynęło sporo czasu, więc poprosiłam panią recepcjonistkę by zadzwoniła do agencji– numer miałam na rachunku. Uprzejmie to uczyniła i poinformowała nas, że w tej agencji nic nie wiedzą o tym, że ktoś ma po nas przyjechać. Poradziła byśmy poszli do miejsca w którym kupiliśmy wycieczkę. Tak zrobiliśmy. Na miejscu dogadać się nie sposób. Dziewczyna, która sprzedawała wycieczkę i mówiła po angielsku jeszcze nie dotarła do pracy, a pozostałe osoby mówiły biegle tylko po wietnamsku. Oni po wietnamsku, my po angielsku i czeski film. W końcu postanowili oddać nam pieniądze. Nie na tym nam zależało. Chcieliśmy wycieczkę, a nie pieniądze. Podzwonili, popiszczeli swoimi zabawnymi głosikami i kazali nam czekać. No to włączyłam poziom 10 mojej cierpliwości. Po kilkunastu minutach spędzonych na cierpliwym czekaniu ujrzeliśmy dwa motocykle i pognaliśmy na nich …gdzieś… Myślałam, że tak wariacko będziemy jechać do samego celu, ale na szczęście po kilku minutach wsadzili nas do autokaru – jak się okazało był to sleeping bus, zatem na leżąco dotarliśmy do kompleksu świątyń. Nie trzeba dodawać, że kompletnie zdezorientowani…bo nikt nic nam nie wyjaśniał tylko kazał wejść, leżeć i płacić (za wstęp do kompleksu – bo jak wspominałam nie był w cenie). Temu wszystkiemu towarzyszyło cały czas lekkie zamieszanie – bo część osób wracała busem, a część, tak jak my – łodzią i chyba organizatorom i przewodnikom wszystko się kompletnie mieszało. Kierowcy chyba też, bo w trakcie jazdy zgubił się. Na szczęście szybko znalazł właściwą drogę. I tyle przygód. Reszta była już tylko i wyłącznie przyjemnością

Jesteśmy na miejscu. Ale zanim docieramy do celu, wsiadamy do specjalnie podstawianych większych meleksów i dzięki nim pokonujemy odległość dzielącą parking od kompleksu świątyń.

Potem jeszcze przyjemny spacerek podczas którego możemy zachwycać się otaczająca nas dżunglą i puszczać wodze fantazji…jak to tutaj kiedyś było.

Trasa była ciekawa. na tej mapce można zapoznać się z jej przebiegiem

Nasz przewodnik Joum okazał się fanatycznym zwolennikiem Ho Chi Minha z niezrealizowanym talentem aktorskim. To jak mówił i co robił mówiąc było jednym wielkim widowiskiem. Na początku nawet nas to bawiło…ale ja nie uznaję żadnego fanatyzmu, boję się fanatyków…więc szybko zaczęło mnie to irytować, tym bardziej, że jego guru wcale nie było postacią krystaliczną, a wręcz przeciwnie. Joum nasz przewodnik był jednak w swoim żywiole. Przedstawienie trwało. Więc skupmy się na tym co ważne. Czyli na świątyniach. Po kolejnym jego aktorskim występie trochę czmychamy swoimi ścieżkami i podziwiamy. My jednak lubimy takie miejsca.

Aleja postaci z odciętymi głowami. Wg naszego przewodnika – świadome działanie Francuzów. A głowy dzisiaj można oglądać w Luwrze. Może powinny wrócić na miejsce?

Świątynie My Son schowane są głęboko w dżungli i trzeba do nich dojechać specjalnym elektrycznym samochodem. Pojazdy odbierają odwiedzających spod małego sklepu, znajdującego się zaraz za muzeum i główną bramą. Kompleks bardzo nam się podobał, lubimy takie miejsca. Nie rozumiem jednak dlaczego sam przewodnik porównywał My Son z Angkor Wat i Borodobur. To niewłaściwe porównanie i dość krzywdzące dla samego My Son. Jeśli ktoś widział świątynie w Kambodży i na Jawie to słysząc takie porównania może uznać My Son za uboga kuzynkę. Lepiej nie robić takich porównań i skupić się na tym co tu i teraz. My Son ma wiele uroku i ciekawą historię.

Sanktuarium zostało ufundowane przez króla Bhadrawarmana I i poświęcone Śiwie. Król Bhadravarman spowodował, że w My Son wzniesiono stelę, na której zapisano jego fundament. Stela wskazuje, że król poświęcił całą dolinę Bhadreśvara.

Tekst kończy się apelem Bhadravarmana do następców: „Ze współczucia dla mnie nie niszczcie tego, co dałem”. Czerpiąc z doktryn samsary i karmy , dodał: „Jeśli zniszczycie [mój fundament], wszystkie wasze dobre uczynki w waszych różnych narodzinach będą moje, a wszystkie złe uczynki uczynione przeze mnie będą wasze. Jeśli wręcz przeciwnie, odpowiednio utrzymasz darowiznę, zasługa będzie należeć tylko do ciebie. ”

Wygląda na to, że następcy Bhadravarmana zrealizowali jego prośbę, ponieważ My Son stał się religijnym centrum Champa przez wiele pokoleń. Od czwartego do czternastego wieku naszej ery dolina My Son była miejscem ceremonii religijnych dla królów dynastii Champa , a także miejscem pochówku członków rodziny królewskiej Cham i bohaterów narodowych.

Świątynie były budowane z cegły ( z wyjątkiem jednej kamiennej ), przy zastosowaniu łęku pozornego, czego rezultatem były grube mury i niewielkie wnętrza. Charakterystyczne dla Czamów sklepienia ułożone ze zbiegających się na szczycie cegieł, często zakończone były otworem wentylacyjnym. Ornamenty i dekoracje rzeźbiono w cegle już po postawieniu całości. Dodatkowo dekorowano budynki rzeźbami z kamienia. Spacer między tymi pozostałościami, niezwykle fotogenicznymi był przyjemnością, nawet mimo upału.

 

 

Ale…w czasie wojny Wietnamskiej w dolinie My Son założyli swoją kwaterę partyzanci Wietkongu. Najwyższą 28-metrową wieżę świątyni A1 wykorzystywali jako maszt radiostacji. W sierpniu 1969 r. amerykańskie B-52 wykonały nalot dywanowy na sanktuarium, niszcząc i uszkadzając wiele budowli. Ze świątyni A1, najstarszej, zbudowanej w VII w. przez Sambhuvarmana, pozostał jedynie stos potłuczonych cegieł. Bombardowanie wywołało powszechny protest, w końcu dolina została wyłączona z akcji amerykańskiego lotnictwa. Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium. Teren oczyszczono z niewypałów i rozminowano. Czy całkiem? Tego nie wiem. W czasie prac zginęło dziewięć osób, a jedenaście zostało rannych. My dzielnie i odważnie wytyczonymi ścieżkami idziemy dalej. Docieramy do pięknego miejsca.

 

W 1981 r. prac konserwatorskich podjął się zespół polskich konserwatorów z lubelskich Pracowni Konserwacji Zabytków pod kierownictwem Kazimierza Kwiatkowskiego. To może kilka słów o Kaziku ( tak go w Wietnamie nazywają do dziś) Kazik pochodzi z Lubelszczyzny.  Wietnam w tym czasie po 40 latach wojny był bardzo zniszczony, więc władze wietnamskie zaapelowały o międzynarodową pomoc w ratowaniu zabytków. Szukano architekta, który jednocześnie ma doświadczenie w konserwacji zabytków, biegle mówi po rosyjsku i francusku. Kazimierz Kwiatkowski był pierwszym zagranicznym konserwatorem zabytków, który przyjechał do Wietnamu. Kazik jest bardzo szanowany w Wietnamie i w dużym stopniu przyczynił się do obecnego wyglądu Hoi An i wielu innych ważnych miejsc  w tym naprawdę pięknym kraju.

Wracamy tą samą drogą.

A do samego Hoi An, powrót odbywał się łodzią. Przyznam, że to średnia atrakcja i widoki też. Korzyść z tego była taka, że lunch jedliśmy na łodzi nie tracąc specjalnie na to czasu podczas zwiedzania. Mogliśmy więcej czasu spędzić wśród świątyń.

Całą wycieczkę polecam każdemu, kto lubi świątynie i historię. To jak ją się zorganizuje zależy od indywidualnych preferencji, bo opcji w Hoi An jest mnóstwo. Dla nas zorganizowana wycieczka była nie tylko opcja najtańszą, ale i pozwalającą wykorzystać cały niemal dzień bo do Hoi An dotarliśmy ok 17,00. Taka forma daje też możliwość wsłuchania się w przewodnika opowiadającego o historii, nawet jeśli byłby tak specyficzny jak nasz Joum.  Cóż…on sam w sobie, też był nie lada atrakcją.

 

 

komentarzy 8

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *