Azja,  Tajlandia

CHIANG MAI – STOLICA 100 ŚWIĄTYŃ

Chiang Mai to nie kwestionowana perła północy. Nie sposób wyobrazić sobie wspanialsze miejsce na Noc Sylwestrową. W ciągu zaledwie kilku dni można dostarczyć sobie różnych wrażeń, uruchomić sporo emocji, od tych bardzo pozytywnych, po przepełnione smutną refleksją. Zawsze jednak warto doświadczyć samemu by wyrobić sobie swoją własną, subiektywną opinię. Jeśli chcecie poznać moją to zapraszam do Krainy Świątyń, Słoni, Karen…Nie zabraknie też bujnej przyrody i fajerwerków.

Podróż leniwie upływała wygodnym nocnym autokarem, w którym siedzenia rozkładały się do 135 stopni. W cenie mamy kocyki, wody, ciasteczka i smacznie drzemiąc bujamy się spokojnie po tajskich drogach….aż tu nagle złapaliśmy gumę. Usterkę jednak szybko usunięto. Tajowie są doskonale sfokusowani na obsłudze w branży turystycznej. Nawet nie ma co porównywać Filipińczyków i Indonezyjczyków. Tajowie są zaradni i świetnie zorganizowani. Cały proces naprawy trwał niecałą godziną i mogliśmy spokojnie jechać dalej.

Tak zaczęła się nasza chiangmaiowska przygoda.

Pod hotel podwiózł nas emerytowany tuktukowiec o zapachu wczorajszej imprezy. 100 bth i już jesteśmy na miejscu. Tak, tak…to nie Bangkok – tutaj się każdy ceni inaczej. Jest drożej.

Hotel Chiang Thai House – 3 gwiazdki – pokój owszem ładny, natomiast łazienka straszna. Eh…chyba nie poleciłabym tego hotelu. Inna sprawa, że baza hotelowa w Ching jest dużo słabsza, no i nasz termin sylwestrowy nie sprzyjał grymaszeniu. Śniadania były skromne, ale zawsze coś dobrego na gorąco przygotowywano.

W hotelu jest biuro usług turystycznych. Wykupujemy wycieczkę – całodniowy trekking po dżungli, słonie, wodospady, tratwy… i z buta wychodzimy zbadać teren, no a przede wszystkim policzyć, czy faktycznie jest tu ponad 100 świątyń.

Najsławniejsza świątynia Ching Mai jest usytuowana dość daleko od samego miasta. Wiedziałam, że aby nie wyskakiwać z kasy 500bht od osoby należy złapać większy czerwony wozik, jakich mnóstwo w mieście. Wozik kosztował 500 bht  za 4 osoby i był opłacalną alternatywą. Facet czekał na nas tyle ile trzeba było. Trzeba jednak pamiętać, że jazda może trochę trwać bo obwozi wszystkich.

300 schodów prowadziło do świątyni, a poręcze ze smoków nie tylko robiły wrażenie, ale były też przydatne podczas tego wspinania.

Ładna, bogata, symetryczna. Trafiliśmy jednak na ogromny tłum. Nie wiem, czy to kwestia daty 30 styczeń, czy tak tam jest zawsze. Po drodze na szczyt mijamy kramy i kramiki, jedzenie, pamiątki.

W Chiang Mai jest naprawdę dużo świątyń, a będąc tutaj miałam  wrażenie, że wszyscy mieszkańcy i turyści udali się właśnie do tej świątyni.

Podczas długiej drogi powrotnej mogliśmy pooglądać miasto – niby „stare miasto” osadzone jest na kwadracie, czyli topografia powinna być łatwa do ogarnięcia. Ja jednak miałam poczucie zagubienia w przestrzeni.

W samym centrum miasta ilość świątyń przytłacza. Dokładnie – przytłacza. Po wejściu do 10 nie byłam w  stanie ich rozróżnić, nie mówiąc o podaniu nazw. Oczopląs. Zwłaszcza, że Tajowie chyba uwielbiają złoto.

I jakież to wszystko dopieszczone, jakie misterne

i kolejna świątynia…

 i proporczyki…wewnątrz i na zewnątrz

złoto, wszędzie złoto. mieniące się w oczach

Może byliśmy w maksymalnie kilkunastu  świątyniach. Są niewyobrażalnie piękne, bogato zdobione, wszystkie pełne ludzi, ale więcej nie byłam w stanie. Wystarczy. Zapamiętam je dobrze.

A jak można spędzić wieczór w Tajlandii? Oczywiście, że na Night Markecie. Co robiąc? Jedząc pyszności. A przy okazji spotkaliśmy takie piękności.


 

Następnego dnia jedziemy na całodzienną wycieczkę

– słonie

– świątynia małp

– plemię Karen

– wodospady

Zakupiona wycieczka zaczęła się o 8:30. Pierwszy punkt programu to ogród orchidei. Faktycznie piękne, a kolorystyka i mięsistość płatków niespotykana.

Kolejnym punktem programu był trekking na słoniach – mój drugi i ostatni. Nie mogę patrzeć jak kaleczą słonie, jak je biją i jak cholernie ta słoniowa krzywda po nich spływa. Bili po głowach, a liczne dziury wskazywały na to, ze to praktyka częsta i chyba dość powszechna. Słonie wyły i wściekały się. Coś okropnego! Nigdy więcej. Tajowie są dla zwierząt bezwzględni. Nie polecam tej atrakcji. Osobiście wstydzę się, że się na nią zdecydowałam i nie bardzo usprawiedliwia mnie fakt, ….Że nie wiedziałam, że tak jest. Atrakcje ze zwierzętami są podłe. gdy pisałam we wstępie o smutnych refleksjach to właśnie to miałam na myśli. Bo najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że to My Turyści jesteśmy przyczyną takiego podejścia do zwierząt, tzn do ich wykorzystywania dla zarobku, ale podejście mogliby mieć humanitarne.

Jedynie sceneria była piękna, nasycone zielenią drzewa – nie wiedziałam gdzie oczy kierować. Byłam jak dziecko w sklepie z zabawkami. Lecz tylko słoni, tylko słoni żal…

Tam zjedliśmy lunch i w drogę – trekking po dżungli – przynajmniej tak stoi w ofercie.

Jeśli ktoś dosłownie odbiera tekst z ulotek może być rozczarowany. „Trekkingiem nazywamy spacer po drodze szutrowej, a dżunglą kilka drzewek wzdłuż drogi” .

Niemniej ja na ogół ciesząca się ze wszystkiego miałam frajdę. Zawędrowaliśmy do tajskiej familii i do wodospadów.

Igor cały czas szalał, skakał wspinał się po drzewach, zagadywał przewodnika – gość był obdarzony nie lada humorem . Przefajnie się z nim spędzało tę wycieczkę.

Kolejny punkt programu to „Rafting” na tratwach bambusowych. Lajtowo. Taki luzik, wokół pięknie. Słonie też są ale inaczej traktowane. Igor kierował tratwą i pękał z dumy do czasu, gdy zorientował się, że z tyłu też jest facet, Taj który odpowiednio macha patykiem. Najbardziej był zawiedziony, gdy okazało się, że normalny „Rafting” nie odbędzie się z powodu niskiego stanu wody.

Ostatni punkt programu to plemiona, w tym Karen – długie szyje. Robimy zdjęcia, kupujemy pamiątki. Bardzo tanie. Naprawdę warto kupić ładne rzeczy właśnie tam. Jednocześnie wspomóc lokalne rzemiosło.

Obręcze noszą nie tylko na szyi, ale również pod kolanami. Czy to prawda, ze zakładają je i będą to czynić tak długo jak długo turyści będą chcieli za to płacić i oglądać? Nie wiem. Czy przestałyby to robić? Czy nikt by nie kultywował tego zwyczaju i zanikłby ? Nie wiem. W tym miejscu również miałam pewna refleksję. Czy Ci ludzie okaleczają się na swój sposób dla pieniędzy czy to naprawdę ważny dla nich kanon piękna w imię którego gotowi są się poświęcać. Długie szyje są dla nich sexowne, tak jak dla Mursi dziury w wargach…tak jak dla Chinek zdeformowane stopy… Jeśli tak to nic nam do tego. A zarabiać na turystach mają prawo.


Po powrocie i prysznicu wkładamy „kreacje”, czyli kiecki sylwestrowe w wersji turystycznej light i udajemy się na Sundaymarket. Zaopatrzyliśmy się w szampana i lampiony.

W Chiang Mai lampiony z życzeniami można kupić na każdym kroku, a Tajowie kilka dni przed Nowym Rokiem puszczają je w przestworza – niebo jest więc od dawna pięknie oświetlone.

To co zaskoczyło mnie to Tajowie ucztujący przy swoich domostwach w licznym gronie przyjaciół, mniemam i rodziny – wyborne alkohole na stolikach turystycznych i zapraszają nas na każdym kroku – są tu tak naturalnie otwarci i gościnni, że aż ujmuje za serducho, niczym polska gościnność, albo i lepiej.

Tak się bawiliśmy w tę Sylwestrową Noc

A następnego dnia…

Kierowaliśmy się na Sunday Market by dojść do ich Warorol, typowego miejscowego targu tajskiego, takiego dla nich. Cel – zakup materiału na parawan – taką postanowiliśmy zrobić sobie pamiątkę.

Po drodze zjedliśmy krewetki w tempurze i chyba nie był to dobry pomysł, bo musieliśmy się leczyć. Ja, Daga, Igor. Czym? No jak to czym? Zakupiliśmy ichniejszą brandy i jeszcze przed sklepem nalałam do wysokiej nakręteczki – ja ciach, ciach, Daga z obrzydzeniem, Igor ze strachem, a Wojtek nie wiem czemu bo jego brzuch nie bolał.

Trzeba było widzieć zdziwienie ludzi – czułam się jak degenerat – dzieci poję alkoholem. I to przed sklepem. Cel został jednak osiągnięty -brzuchy przestały boleć. No ja musiałam wziąć podwójną dawkę, w końcu mam podobno większy brzuch

Market ciekawy, lecz my dość szybko od uroczej Tajki kupiliśmy ogromną ilość przepięknego materiału. Oj jaką bym miała suknię!

Za 4 zł zafundowaliśmy sobie masaż rybkowy. Łaskotały super.

Wracając z marketu ustaliliśmy przez głosowanie, że idziemy na masaż stóp. Za 18 zł każdy z nas miał stopy, kark, ramiona, a Igor który nie chce takich masaży czekał na nas. Właściciel widząc to wsadził go do akwarium i ryby zajęły się nim przez ponad godzinę. Wyszedł szczuplejszy.

Masaże okazały się różne…Wojtka owszem, owszem, bo zajął się nim facet. Też bym tak chciała, a nie starą Tajkę, która nawet nie głaskała moich obolałych stópek.

Wieczorem czekał na nas kierowca, który za darmo z ramienia hotelu zawiózł nas na lotnisko. Tam samoloty odlatują jak autobusy. Punktualność i szybkość są najważniejsze. Mogliśmy przewieźć wszystko, nawet poleciał z nami scyzoryk. Niby 7 kg dopuszczalne, ale kto by tam miał czas ważyć. Samolot na Phuket już czeka. Lecimy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

komentarzy 11

Skomentuj Olga Dąbrowska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *