BANGKOK – MIASTO KTÓRE WCIĄGA
Moja ukochana stolica, miejsce do którego zawsze chętnie wracam, miasto które nigdy się nie nudzi – Bangkok. To tutaj robię zakupy. To w nim zatracam się w ulicznym jedzeniu. To w Bangkoku mam ulubione hotele. Tylko tutaj mogę się godzinami masować. Opowiem teraz o moim pierwszym razie z tym miastem, o tym jak się narodziła moja wielka z tym miastem relacja i o tym jak nieprzerwalnie trwa.
Nareszcie upragniona Tajlandia – choć upragnionych kierunków mam jeszcze na 20 lat przy założeniu, że latam 4 razy w roku …Tajlandia jednak była 2 razy odkładana. Ale do trzech sztuka.
W Bangkoku nie bawiąc się w taxi, od razu, z łatwością odnajdujemy Skytrain linia niebieska city za 45bth od osoby, bez korków, zgiełku i spalin wiezie nas w 20 minut na przedostatni przystanek, z którego widać nasz hotel na najbliższe 3 doby – najwyższy w Bangkoku. Stacja Ratchaprarop. Hotel ma 85 pięter i 304 metry wysokości.
Zaraz po wyskoczeniu z kolejki rzuciliśmy się na widoczek – Bangkok zachwyca z każdą chwilą bardziej.
Nasz hotel – Na zewnątrz imponujący…wewnątrz w pomieszczeniach ogólnodostępnych widać jefdnak ząb czasu lub zużycia, bo przecież jest czynny od 1997r. Wystrój wręcz graniczył z kiczem.
W pokoju było wszystko czego potrzeba. Śliczne kosmetyki w łazience, waciki, szczotki, pilniczki i szczoteczki do zębów, wanna i prysznic. Pokój oceniam bardzo dobrze – duża garderoba, piękna łazienka, mnóstwo przestrzeni, no i ten widok za milion dolarów.
Czas ruszyć w miasto. Przy samym hotelu dzieje się mnóstwo. Targ i stoiska imponujące. Ceny wspaniałe. Ciuchy super, a jedzenie…pierwszym naszym posiłkiem jest oczywiście zupa z wózka. Doskonała.
Dzieci wniebowzięte. My też, bo kolacja nie tylko smaczna, ale kosztuje 12 zł na 4 osoby.
Rano pycha śniadanie. Całą księgę mogłabym zapełnić pisaniem o tym co podają w tym hotelu do jedzenia. Kuchnia europejska – sery i wędliny najmniej nas obeszły. Była tajska, oczywiście indonezyjska, japońska, chińska, arabska, desery jak z obrazka, owoce …i wszystko co można zrobić z jajek, a co nawet mi się nie śniło.
No to w drogę. Zaczynamy od największych atrakcji. Świątynie i Pałac Królewski.
Planowaliśmy dojść do przystani i jechać taxi wodną do głównych obiektów, ale pogubiliśmy się nieco… to dość duże miasteczko ten Bangkok.
Łapiemy, albo on nas – tuk tuka i każemy się podrzucić do przystani. Dowozi nas za 5 zł, szkoda że nie do tej co trzeba – lecz do wycieczkowców. Za grubą kasę chcą nas powozić po rzece z lekkim eksplorowaniem kilku obiektów. Za 1500bth… A normalna taxi wodna to 3bth. Bez żartów. Nie po to sama tu lecę, by potem uczestniczyć w zorganizowanych imprezach . Chcę być panią swojego czasu – zwiedzać w swoim tempie, a nie z zegarkiem w ręku. Więc zawracamy i każemy mu się odwieźć. Facet robi to za 40bth po drodze zawożąc nas do fabryki srebra, no bo on za to 5 litrów dostanie. Wykorzystał naszą nieznajomość miasta i wysadził nas kawał drogi od pałacu. Już w tym dniu orientujemy się, że odległości na mapie to coś zupełnie innego niż te rzeczywiste. Skala niezwykła. Szukając Wat Arun i Pałacu trafiamy do przypadkowej świątyni – Wat Suthat. Do dalszego celu postanawiamy dotrzeć na nogach…nie takie to proste. Nie mamy świadomości tych odległości.
…pierwsza zwiedzana przez nas świątynia Wat Suthat
I tak sobie chodzimy ulicami miasta…
Spotykamy po drodze kobietę, która co prawda gdzieś się spieszy, ale mimo to zaczyna nam mówić co mijamy po drodze, pyta gdzie zmierzamy…Zatrzymuje dla nas tuk tuka i nakazuje gościowi podwieźć nas tam, gdzie chcemy za 20bth. Czyli do przystani Rajinee. Zawozi – znowu do turystycznej. Mają z tego pewnie dolę. Nic z tego. Nie z nami te numery. Jesteśmy już blisko celu – idziemy dalej nie oglądając się na naciągaczy. Szukamy przystani, by skoczyć do Wat Arun, bo wg. kobiety Wat Pho jest o tej porze zamknięta. A tu ci niespodzianka….Otwarta!
Czyli plan zrealizujemy taki jak chcieliśmy. Wejście 100 bth/os. Bardzo ładna. Świątynia symetrii z leżącym wielkim buddą, którego stopy z „liniami papilarnymi” są bardzo fotogeniczne. Ledwo się mieści w pomieszczeniu. W ramach biletu mamy butelki wody mineralnej.
Przechadzając się pomiędzy Wat Pho, a Pałacem królewskim znajdujey takie oto cudeńko
Bardzo ważna rada – nie słuchać miejscowych. Nie mam pojęcia dlaczego wprowadzają w błąd. Robią to świadomie czy nie, jednak podczas tej wycieczki po ulicach Bangkoku kilka razy słyszeliśmy, że coś do czego zmierzamy jest nieczynne. Podobnie było z Pałacem.
Czas na Pałac. Żar leje się z nieba, a my dreptamy wokół białych murów ..no jak ktoś lubi tak jak my chodzić wokół Pałacu zamiast wybrać najkrótszą drogę, to może jeszcze przy okazji zrobić kilka ciekawych zdjęć nawet bez świadomości co pstryka – a potem trzeba grzebać w necie by to opisać i uświadomić sobie, że np. widzieliśmy Parlament. Znajdujemy wejście do Pałacu. Oo… to chyba to trefne – bo witają nas tekstem – Pałac zamknięty, wejście tylko dla modlących się. Od razu pojawia się przy nas gotowy obwozić w czasie zamknięcia taksiarz. Dobrze, że umiemy czytać zarówno forum jak i informacje po angielsku na obiektach. Oczywiście, że był otwarty – wejściem obok . Wstęp 500bth i przebieranka w ich sarongi. Znowu trzeba na nich uważać
Ja tam oszalałam, nie widziałam komu czemu robić fotki.
Fakt, że trochę brakowało mi symetrii, ale ktoś powiedział, że symetria to sztuka dla ograniczonych…Ja jednak ją lubię i wciąż jej poszukuję.
Po Pałacu czas na Wat Arun – przystań Tha Tien już wiemy gdzie, więc tylko wsuwamy zupkę w jadłodajni i w drogę przez targ staroci. Płacimy 3bth, a nie 1500 i już wsiadamy na taxi wodne.
Wat Arun jest piękna – wspinamy się po stromych schodach – wobec których nawet Coba wydaje się być płaska. Ładne widoki, śliczne rzeźby. Generalnie miałam rozproszenie wzroku w tym mieście.
Takie widoki też przykuwały naszą uwagę.
Wracamy na nogach kierując się do chińskiej dzielnicy – odległość okropna, wchodzimy w targowisko kwiatów…morze kwiatów…ocean kwiatów… Poddajemy się i łapiemy tuk tuka za 100 bth po negocjacjach.
Chińska dzielnica bardzo malownicza…
Gdy docieramy do Złotego Buddy – okazuje się, że godzinę przed zamknięciem jest za darmo. Cieszymy się, że zdążyliśmy
W drodze do hotelu rezerwujemy wycieczkę na targ wodny, a właściwie taxi za 1000bth za całą ekipę. Jemy kolacyjkę uliczną i fundujemy sobie masaż tajski całego ciała. Hmm… Wojtek miał propozycję naprawdę całego ciała…twierdzi, że na propozycji się skończyło. I ja z tym zostanę.
Wieczór zakończyliśmy wizytą na 83 piętrze z fenomenalnym widokiem.
Nasz hotel widać z każdego miejsca w mieście
A z niego widać wszystko. Widok z okna zachwyca co noc
I gdy się budzi nowy dzień…na nas czekają kolejne atrakcje. Zaczynamy!!!
Rano po śniadaniu już czekał na nas Chang – nie piwo tylko nasz kierowca na wodny targ. Ponad godzinę jechaliśmy. Pierwszy szok jakiego doznałam to kwota jaka za łódkę chciał facet na przystani. 6000 bth za nas !!!! Na szczęście szkolę z negocjacji. Faktycznie targ jest fantastyczny. Wszystko bardzo mi się podobało… Te domki ich, przyroda…
Na samym targu nieco zjedliśmy – dobre jak to w TAJ, ale drogo jak na TAJ
Fantastyczny dzień! Po powrocie postanowiliśmy skorzystać nieco z dobrodziejstw hotelu.
…i ulicznego najwspanialszego jedzenia
Po śniadaniu już sprawdzona trasą jedziemy do Ayutthaya – 1 stacja linią city, do metra -7 przystanków metrem do stacji kolejowej. Za śmieszne pieniądze kupujemy bilety – 1,5 zł na klasę trzecią. Około godziny czekamy na pociąg.
W pociągu folklor, walka o miejsca, przepychanie, tratowanie. Podczas drogi panie sprzedają kanapki, owoce, mięsko na patykach i napoje.
W pociągach zauważyłam, że Tajowie ustępują nie starszym tak jak u nas tylko dzieciom. Odnosimy wrażenie, że są bardzo uprzejmi – ci nie związani z turystyką zupełnie inni, faktycznie przyjaźni, bezinteresownie pomocni, no i uśmiechający się.
Na miejscu chcieliśmy od razu kupić bilety powrotne, ale można wyłącznie tuż przed odjazdem pociągu. Z tego powodu prawie ostatni wyszliśmy z dworca, dodatkowo promem na drugą stronę rzeki płynęliśmy w dwóch turach – ja z Dagą, Wojtek z Igorem, i czekając na siebie znowu nieco czasu straciliśmy. Okazało się, że nas to uratowało, bo byliśmy ostatnimi ewentualnymi klientami tuk tuków. Kierowca, który nas złapał proponował nam objazd za 2000 bth. Podziękowałam i szłam dalej. Nie rezygnował. Nie miał BATNY, podjechał ponownie i stanęło na 1300bth – zgodziłam się widząc proszący wyraz twarzy moich dzieci. I Dzięki Bogu – bo odległości między świątyniami do małych nie należą. Zaoszczędziliśmy czas, którym mogliśmy przeznaczyć na spokojne zwiedzanie. W sumie wycieczka kosztowała nas ok 1500 bth. Za całą czwórkę.
Wat Ratchaburana
Wat Phra Si Sanphet
Wat Phra Ram
Wat Mahayhat
i wracamy do Bangkoku
To nasz ostatni, choć nie ostatni dzień w tym mieście. Nocą jedziemy do Chiang Mai.
Na Sylwestra!!!