Azja,  Indonezja,  Papua

BALIEM – DOLINA POMARAŃCZOWEGO UŚMIECHU

Pod nami gęsta zieleń poprzecinana wstęgami brunatnych rzek, wijących się niczym wąż…. Samolot zniża się coraz bardziej, a my z zapartych tchem patrzymy na porośnięte gąszczem góry. Widok elektryzuje. Odczuwam lekki strach, ale taki przyjemny, pomieszany z ekscytacją, że już za chwilę będę chodziła po tej ziemi, brodziła w tej wstędze wód. W głowie co jakiś czas mieszają się pytania -Co mnie tam czeka? Czy sobie poradzimy?

Dla nas to taki koniec świata, kraina odległa zarówno pod względem kilometrów, jak i kultury, stylu życia, zwyczajów. Nigdy nie przypuszczałam, że dotrzemy aż tutaj. A na pewno nie sądziłam, że zrobimy to absolutnie samodzielnie. Dlatego do Papui lecieliśmy z obawami. Czy były zasadne? Zaraz o tym opowiem.

Zanim zdecydowaliśmy się na w pełni samodzielna wyprawę, prowadziliśmy kilka rozmów z potencjalnymi przewodnikami  jeszcze w Polsce. Zdecydowaliśmy, że poradzimy sobie sami. Łatwo powiedzieć. Im bliżej wyjazdu tym więcej pojawiało się obaw. Pomysłów mieliśmy kilka. Na pewno chcieliśmy zobaczyć słynny festiwal w Dolinie Baliem, który właśnie odbywał się w tym roku od 7-9 sierpnia. Świadomi tego tak właśnie wybraliśmy daty pobytu i uszyliśmy naszą trasę po Indonezji.

Wiedzieliśmy też ile mniej więcej biorą lokalni przewodnicy. Wyposażeni w tę wiedzę z  lotniska wychodziliśmy ostatni. Dlaczego? Bo straszeni ograniczeniami bagażowymi – 10 kg na osobę, przepakowaliśmy się do bukłaków – naszych niby bagaży podręcznych, by odciążyć bagaż główny. Pierwsza bzdura! Gdy widziałam z jakimi walizkami przylecieli turyści…jakby na roczną wyprawę się szykowali. A może? Tak więc my w kącie przepakowywaliśmy się z powrotem, tym razem tak by się dodatkowych bagaży pozbyć i mieć wolne ręce, gdy tymczasem inni ludzie pakowali się z umówionymi wcześniej przewodnikami do samochodów, by jechać do hoteli.

A my? A my nie. Wychodząc z założenia, że wygodę mamy mieć w domu, a w podróży doświadczać…wychodzimy nieśmiało z mikroskopijnej hali przylotów i pierwsze doświadczenie – zaskoczenie: wcale nikt się na nas nie rzuca, nie otacza nas gromada „ przewodników” . Owszem są , spoglądają równie nieśmiało na nas, i ostrożnie podchodzi do Wojtka bosy chłopak. Patrząc tylko na niego, z zadartą do góry głową zaczął cichutko mówić chyba w jakiejś dziwnej wersji angielskiego. Ilekroć próbowałam zadać mu jakieś pytanie i przejąć rozmowę, on i tak patrzył na Wojtka. Jak w obraz. Spojrzenie było pełne szacunku, nadziei i niemej prośby. Gdy podał cenę robiliśmy co mogliśmy by z kolei nasze spojrzenia nie wyrażały żadnych emocji. Kwota była absolutnie poniżej naszego budżetu. 100$ za wszystko!. Pamiętając ile chciał przewodni z którym rozmawialiśmy przed przylotem – 9 tys zł…nawet się nie zastanawialiśmy.

To była świetna decyzja. Chłopak okazał się bardzo uczciwym i lojalnym. Zawsze nas informował co jest za drogie, jeśli takie było. Zdobył naszą sympatie i zaufanie.

Spacerkiem poszliśmy na targ owocowo-warzywny, kupiliśmy trochę owoców, złapaliśmy motorki  i już mknęliśmy na festiwal.

O tej porze właściwie się kończył, ale udało nam się zobaczyć prezentacje jeszcze kilku dystryktów. Festiwal odbywał się w jednym z nich – Walesi. Trochę potańczyli, poskakali. A my spacerowaliśmy wśród nich, robiąc rozeznanie i próbując ich rozróżnić.

a wyglądał na takiego wielkiego!!!

Do Wameny wracaliśmy 1,5 h spacerkiem, wzdłuż rzeki. Nasz przewodnik Lambart okazał się 19- letnim chłopakiem z plemienia Dani. U niego zamieszkaliśmy na dwie noce, ale przedtem musiała się odbyć narada rodzinna. Starszyzna musiała wyrazić zgodę. Najwięcej do powiedzenia miał jego Ojciec. Mogliśmy obserwować w jaki sposób Lambart zwracał się do swojego Ojca – po cichutku, z szacunkiem, wręcz z obawą. Ojciec podjął decyzję – dostaliśmy cały dom, do którego tylko on miał wstęp.

Z mamą Lamberta

W domu była sypialnia – materac, koc, poduszki, kuchnia i toaleta. Da się. Byliśmy tak zmęczeni, ze od razu padliśmy, nie oglądając pozostałych domów tradycyjnych pozostałych członków rodziny. Pozostawiliśmy tę przyjemność na ranek.

Chata jest bardzo ciekawa, piętrowa, z paleniskiem po środku, sianem na ziemi. Ale bardzo czysto. Wszystko poukładane, wszystko ma swoje miejsce. Oczywiście wraz z nami do chaty weszła prawie cała rodzina. W chacie może sapać ponad 20 osób. Mieszka w niej również mama Lamberta i on sam. Przemili z nich ludzie. Czuliśmy się wśród nich cudownie.

Festiwalu dzień drugi czas zacząć!

Ilekroć pytaliśmy Lamberta, o której gdzieś idziemy, o której wstać, ile będziemy jechać – słyszeliśmy 7 godzin, o 7 rano…To chyba jego ulubiona godzina. Wstaliśmy więc z bólem o tej 7,00. Pytamy o której zaczyna się festiwal – znowu słyszymy, że o 7,00. Ok już się przyzwyczajamy, tak samo jak do tego, ze często odpowiada: ok, maybe, ok possible…

I znowu motorkami do góry na festiwal, ale tym razem Wojtek negocjował cenę podwiezienia, i oczywiście sporo taniej dotarliśmy na miejsce.

Byliśmy przed 9,00, i co? Pusto! Pytam Lamberta o której się zaczyna , a on odpowiada, ze o 7,00

Ok, ale jest już 9,00 mówię mu. To zapytam – odpowiada. Uf wreszcie nasz przewodnik się obudził. Jest przemiły, uroczy, mimo młodego wieku już bez zębów i wygląda na ponad 30 lat. Lubimy go od pierwszej chwili.

Choć jest już 10,40 nadal czekamy, ale to miły moment. Pijemy pyszną kawę, robimy zdjęcia, rozmawiamy. Lambert ma świetny przewodnik po Dolinie Baliem – i już planujemy kolejne dni. Podoba mi się. I zdecydowanie czujemy się lepiej, niż gdybyśmy za to samo zapłacili równowartość kolejnego wyjazdu, będąc wożeni z miejsca w miejsce Toyotą, oglądając zza przyciemnionych szyb wszystko to co nas otacza.

Wracając do festiwalu – warto było na niego przyjechać i to nie tylko z powodu  ludzi, ale i ze względu na samą formę przedstawienia – niczym nasza Bitwa Pod Grunwaldem. Prezentowali się świetnie, wyrażając emocje, pokazując sytuacje , które były ogniskiem zapalnym i przyczyną wojen międzyplemiennych. Było to naprawdę dobrze przygotowane. Odnosiłam wrażenie, że robią to dla samych siebie, a turyści – wszędobylscy nosiciele aparatów jedynie im przeszkadzali.

Ciekawe było to, ze na festiwal przybywają grupy uczniów i studentów, proszących nas o wpisy do zeszytu i o chwile rozmowy po angielsku.  To dla nich jedna z niewielu okazji do poćwiczenia języka z obcokrajowcami i bardzo chętnie z tego korzystają. Traktują to z powagą i bardzo się cieszą gdy ich pytania zostaną zrozumiane i padnie odpowiedź. Czułam się znowu jak nauczycielka. Bardzo stresowali się tymi rozmowami. Fajne dzieciaki. Widać chęć i zapał mimo ograniczonych możliwości.

Serdeczność Papuasów jest ogromna – podchodzą, witają się, podają zawsze rękę. Widać radość i dobroć w ich oczach.

Wspominałam, ze dzięki temu, ze podróżujemy samodzielnie możemy doświadczać. To prawda. Na każdym kroku. Powrót z festiwalu mieliśmy wywrotowy – na pace auta z miejscowymi. Genialnie! Od razu zaczęli nas częstować wodą, ciastkami…tym co mieli. Śmiechu było mnóstwo bo co chwilę ktoś  się majgał. Naprawdę wiele byśmy stracili wynajmując gościa przez internet i nie tylko mówię tu o pieniądzach. Wrażenia i wspomnienia – bezcenne. Kontakt z ludźmi to kwintesencja tej podróży.

Sama Wamena jest dość sporym miasteczkiem. Obeszliśmy je, zaglądając do knajpek, na targi, wstępując do hoteli. Jest trochę drożej niż na Sulawesi ( to najtańsza wyspa Indonezji jaka znamy ), ale bez przesady.

Najbardziej podobały nam się targowiska. Przepięknie poukładane i posortowane owoce i warzywa. Zajadaliśmy się nimi codziennie.  Niekwestionowaną królową została Marakuja.

 

Kolejnego dnia postanowiliśmy pojechać do Jiwki by na własne oczy zobaczyć Mumię sprzed 270 tys lat. Towarzyszył nam lambert, ale przemieszczaliśmy się lokalnym transportem z mieszkańcami. Po pierwsze nic trudnego, po drugie – świetna okazja by poobserwować ludzi. Naprzeciwko nas siedziała kobieta, która miała poobcinane palce. Czytałam o tym, ale zobaczyłam po raz pierwszy właśnie w tym busiku. Kobiety obcinają sobie palec po śmierci kogoś bliskiego. Tej brakowało 4. Gdy rozmawiałam o tym ze znajomymi, dziwili się temu zwyczajowi, uznając go za głupi i niepotrzebny. Są jak widać różne sposoby radzenia sobie z bólem po stracie kogoś kochanego.  Podczas tej podróży wiele rzeczy nas zadziwiało. To niesamowite miejsce świata, w którym zwyczaje, obrzędy są tak różne od tych dobrze nam znanych.

Jak zorganizować logistycznie tę wycieczkę – opisałam tutaj Wycieczka do Mumi

A jak odebraliśmy wizytę w wiosce, w której jest przechowywana mumia? No niestety bardzo komercyjnie. Kilka domów, poprzebierani tradycyjnie mężczyźni i kobiety. Widać, ze nie zamieszkują tam na stałe, a może się mylę. Nastawieni na spory zarobek w zamian za robienie zdjęć. Kuriozum osiągnęli gdy za zdjęcie mumi chcieli ok 60 zł, ba ! nawet za samo zobaczenie jej. W okolicy są w sumie trzy wioski, w których znajdują się mumie. Warto może sprawdzić te inne – ta nas rozczarowała komercyjnym podejściem, ale czegoż mogliśmy się spodziewać.  Nie pobyliśmy długo w tym miejscu. Robienie zdjęć nawet wydawało się sztuczne i tak nienaturalne, że odpuściliśmy.

Jechaliśmy oczywiście z miejscowymi

widoki śliczne

Ale co zrobić z tak rozpoczętym dniem? Przecież nie wrócimy do miasta, a na trekking za późno. Wtedy nasz przewodnik zaproponował byśmy poszli do słonego jeziora, z którego tradycyjnymi metodami kobiety uzyskują sól, wykorzystując do tego liście bananowca. Ale chcąc się tam dostać należy mieć dobre buty i kondycję, nastawić się na piękne widoki i 1,5 h wspinania czasami bardzo stromo, czasami po błocie. Ale warto…może nie ze względu na samo jeziorko, lecz na wspinanie samo w sobie.

Po drodze spotykaliśmy kobiety. One naprawdę chodzą ubrane tak jak kiedyś. Tu nie m A CEPELII, tu jest tak jak jest.

Wchodzenie łatwe nie było. W pewnych momentach zrzuciłam buty i brodziłam w błocie boso. Schodzenie jednak było jeszcze gorsze. Mokro, ślisko, stromo, ale jak ładnie w koło.

Jeśli czas pozwoli można iść jeszcze do jaskini. Nam jednak zaczęło padać i na stopa z żołnierzami wróciliśmy do Wameny.

Ta kobieta ma obcięte palce, niestety jest mistrzynią w pokazywaniu ich tak by nie było widać

oto i słone jezioro – tyle drogi w takich warunkach by zobaczyć takie maleństwo

i w dół

Powrót na stopa z żołnierzami.

W Wamenie zarezerwowaliśmy hotel Trendy. Chcieliśmy się przeprowadzić od Lamberta do hotelu. Powody były dwa: nie chcieliśmy nadużywać gościnności, a czas na jaki się umówiliśmy – minął i drugi – hotel jest w samym centrum, a nas interesowało nocne  życie Papuasów. Jakkolwiek to nie brzmi – chcieliśmy się poszwendać po okolicy, zjeść na ulicy, poczuć miasto, wtopić się w tłum.

Nie zawiedliśmy się. Zrobiliśmy sobie degustacyjny tour wieczorową porą. Zakochaliśmy się w papuaskim jedzeniu – w szaszłykach w sosie orzechowym, w pierożkach siomay, w plackach na słodko z różnym nadzieniem. Hitem okazał się placek smażony na głębokim oleju z mięsem.

Trafiliśmy znowu na parady. Sierpień jest miesiącem świąt w Indonezji. Codziennie jakaś impreza

Ulica zaczyna żyć wraz z zapadającym zmrokiem. W Wamenie jest bardzo bezpiecznie i to chyba dzięki temu, że Papuasi są bardzo serdecznymi ludźmi. Atmosfera wieczorem jest niebywała, ale muszę wspomnieć,  że byliśmy jedynymi „białymi”. Turyści, którzy zwiedzają zza przyciemnionych szyb samochodu, również wieczorem się izolują…eh nie wiedzą co tracą. Co oni wiedzą o Wamenie?


Ostatni dzień w Dolinie Baliem poświęciliśmy na trekking w górach. Jak się na niego dostać opisałam Tutaj – TREKING Z KURIMY.

Ale najpierw znowu trafiamy na paradę. Ależ oni świętują! ta parada była wyjątkowa – dzieci prezentowały wszystkie wyspy Indonezji i ich mieszkańców w narodowych strojach.

Pogoda piękna, słońce świeci, a my różnymi środkami transportu zmierzamy ku górom. Potem oczywiście góry pokonywaliśmy siłą swoich nóg. Nie mieliśmy parcia, by dotrzeć do konkretnego miejsca…chcieliśmy po prostu pobyć w tym miejscu, pochodzić po okolicach Kurimy, Hitugi…pogadać z ludźmi, zachwycić się widokami.

Najpierw busikiem, potem motorkiem…by wreszcie przedrzeć się przez rzekę. Późżniej wiszący most i spacer….Dla mnie obłęd

Zaproszeni przez rodzinę spędziliśmy chwile u nich w domu na pogawędce, a Wojtek na graniu w piłkę z dzieciakami, które nie wiadomo kiedy rozmnożyły się w oczach.

Ulubiona forma spędzania wolnego czasu – hazard

Powrót z miejscowymi do Wameny

Do Wameny wróciliśmy wieczorem i od razu zrobiliśmy powtórkę z rozrywki –street food i objadanie się smakołykami.  Kupiliśmy owoce  – małe zielone okrągłe, które Papuasi namiętnie żują, okropnie barwiąc swoje zęby, usta, język, ślinę…na pomarańczowo…fuj. Wyglądało to okropnie i napawało mnie obrzydzeniem. Na szczęście dla mnie te owoce zgniły nam w czasie podróży i oszczędziłam sobie tego widoku raz na zawsze.


Koniec przygody z Wameną . Czas wracać na Sulawesi – tym razem na północ wyspy. Papua pozostanie w naszych wspomnieniach jako przyjazne i spokojne miejsce. Bardzo łatwe do zwiedzenia i dość tanie. Papuasi jako sympatyczni, uśmiechnięci, łagodni ludzie. Bardzo nam się podobało, jednak dłużej nie chcielibyśmy tam zostać. Już nas nosi, już chcemy innych doznań i przygód.

A może po prostu stęskniliśmy się za Sulawesi? Z perspektywy czasu muszę przyznać, że ta wyspa wysunęła się na nr 1 spośród wysp Indonezji.

komentarzy 18

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *