Meksyk,  Podróże

MEKSYK – HISTORIA Z PAZUREM

Mijaliśmy cudne, śpiące miasteczka, o niskiej, prostej, sześciennej zabudowie. Oglądane na googlach nie wyglądały tak przyjaźnie jak w rzeczywistości. Mogłabym tak po Meksyku jeździć samochodem i jeździć …drogi super, puste, świetnie oznaczone.

Najpierw wypożyczamy samochód. Jeszcze w Polsce zamówiliśmy auto przez Internet  – 160$ za 3 dni. Tyle czytaliśmy o czyhających niebezpieczeństwach podczas wypożyczania i oddawania, podczas drogi…a tu spokój, świetne drogi, przyjaźni policjanci, nie czekający na łapówkę, a na to by pomóc turyście – bardziej przyjaznej policji nie widziałam. Raz nas zatrzymali, obejrzeli dokumenty potwierdzające wypożyczenie auta, zapytali dokąd jedziemy, pokazali którędy najlepiej , powiedzieli jak długo pojedziemy i życzyli szczęśliwej drogi. Tyle w temacie tej strasznej meksykańskiej policji.

Dojeżdżamy do punktu nr 1 – Ek-Balam. Pokonujemy kasę biletową. Pierwszy raz nas zadziwiają. Płacimy 2 razy. Do tej pory nie wiem czemu, ale ta praktyka mająca miejsce również w Chichen itza dotyczyła zarówno lokalnych jak i zagranicznych zwiedzających. Oczywiście cena jest inna dla obcokrajowców i inna dla obywateli. Nie czujemy jednak, że nas ktoś wykorzystuje. Tak mają ? ok. Niech im to tylko w renowację pójdzie – będę usatysfakcjonowana. Warto szanować takie wspaniałe monumenty.

Wspinamy się po stromych stopniach, walcząc z lękiem wysokości. Ek-Balam to najważniejsze miejsce na Jukatanie, stolica imperium Majów, zdecydowanie największe miasto, w którym był Pałac i grobowce. Czy dzisiaj ktoś o tym pamięta? Czy to nie jest troszkę tak, że rozsławione miejsca przyćmiewają uwagę, wręcz ją odciągają, od tych ważniejszych w przeszłości?  Ek – Balam faktycznie jest trochę niedocenione. Nawet mamy poczucie, że poza nami nie ma ta nikogo.

Wdrapywanie się po stopniach pałacu okazało się dla mnie nie lada wyzwaniem.  Takich wyzwań piramidy sporo mi zafundowały. Czemu wyzwanie? Nie żebym kondycje miała do niczego. No szału może nie ma, ale raczej chodzi mi o takie dziwne zawroty głowy, które mi towarzyszą zawsze gdy wspinam się na wysokości, zwłaszcza po wąskich schodach. A widoki? Bezcenne – wkoło dżungla. Niby drzewka, nie to co w Amazonii, ale w środku…wszystko. Aż strach pomyśleć, co pomiędzy tymi drzewkami można spotkać, co ta żyje pełza…

Z Ek-balam już tylko 20 km do Valladolid. Co za cudne miasteczko. Wspaniała Katedra i Bazylika. Rynek i knajpki. Zjedliśmy z lokalasami obiad za 150 peso czyli za 45 zł na rodzinkę ( obecnie w 2018 roku to już tylko 27 zł ). Popiliśmy cudownymi sokami z pomarańczy.

Z pełnymi brzuszkami wpadamy na pomysł zaliczenia cenoty – Zici. Nie przewidzieliśmy tylko pogody. Lunęło. Grad. Ale jak to na Karaibach. 10 minut i po wszystkim. Cenota świetna. Bardzo naturalna. Woda chłód. Aż przyjemnie było wejść i popływać. W sumie byliśmy w wielu cenotach. Każda inna. Ta jednak najbardziej naturalna.

To wszystko dzieje się po drodze do kolejnego hotelu – Villa Archeologica. Hotel  –  Cudo!!! Check-in doskonały. Spokojnie z należytym szacunkiem i dbałością. Meksyk robi na nas po raz kolejny wrażenie. Wspaniała pogoda, przyroda, morze, plaże, drogi, ale przede wszystkim ludzie.  Nigdy wcześniej, nigdzie indziej tak wspaniale się nie czułam. Są przyjaźni sami od siebie  nie z musu.

Sam hotel butikowy. Kameralny, cichy, doskonały. Wskakujemy do cichego basenu, atmosfera kompletnego relaksu. Wieczór spędzamy pijąc tequilę i gwarząc ze sobą, ale przede wszystkim chłonąc widoki i upajając się atmosferą i klimatem –  mimo burzy i błysków. A to zjawisko, tez samo w sobie było w tym miejscu niesamowite. Po raz pierwszy leżałam na zewnątrz, na leżaku i obserwowałam wyładowania atmosferyczne, nie uciekając przed nimi, lecz je podziwiając. Chyba na wszystko musi przyjść czas…albo miejsce…

Pokój był uroczy z wyjściem na basen. Doskonałe były nawet kosmetyki migdałowo- oliwkowe – wysokiej klasy…a porównanie hotelowe, wierzcie mi – mam.

Wstajemy bardzo wcześnie by do Chichen Itza dotrzeć przed innymi turystami. Mimo wczesnej pory wcale nie byliśmy pierwsi.

Kompleks widziałam tyle razy na zdjęciach, że  obawiałam się czy w ogóle jest w stanie zrobić na mnie wrażenie. Zrobił. Wyłaniające się piramidy spośród bujnej roślinności zaparły mi dech w piersiach. I wcale nie mówię o tej głównej…warto jest się tam pobłąkać.

Targowisko w Chichen było bardzo okazałe. Pierwszy zaczął dobijać targu Igor. Wynegocjował piramidę i gdy chciał jeszcze zejść z ceny sprzedawca dorzucił mu figurkę. Dla obu stron dobrze. Sprzedawcy po pierwszym zakupie przez schowaniem  zarobionych pieniędzy całowali je i robili znak krzyża. Na szczęście i przyszły utarg. Kupiliśmy piękną drewniana płaskorzeźbę, kalendarz Azteków ( nie Majów…no przecież ten się już skończył, co mi po przeterminowanym?) i dużo innych drobiazgów nie planowanych – i dzięki temu wszystkiemu mieliśmy lekki nadbagaż.

Pani sprzedająca husteczki haftowane

W pewnym miejscu klaskanie w dłonie powoduje pojawianie się spektakularnego echa, ono było zapewne  narzędziem kapłanów do manipulowania Mayami. Może czas na 9 najstraszniejszych obrzędów?

Widzieliśmy tutaj sporo takich elementów architektury, które na pozór nie wskazywałyby na nic znaczącego, ale przeczytane wcześniej artykuły i obejrzane firmy, zrobiły co swoje…A zatem nieco informacji z ogólnodostępnych portali na temat obrzędów Mayów:

  1. Gra w piłkę

Jednym z najsłynniejszych rytuałów Majów była gra w piłkę, która bardzo różniła się od tego, co dzisiaj rozumiemy pod tym pojęciem. Majowie dzielili się na dwie drużyny, a w każdej z nich było po siedmiu zawodników. Grano na dużym polu i starano się trafić kauczukową piłką do pierścienia zawieszonego na ścianie. Wszystko było tutaj dokładnie określone: wymiary pola – 180 na 120 metrów, pierścień na wysokości 4 metrów, piłki nie wolno było dotykać dłońmi i stopami. Grano ramionami, korpusem, głową i biodrami. Czas gry: 3 – 4 dni bez przerwy albo do momentu, aż ktoś przerzuci piłkę przez pierścień. Grę kończyło składanie ofiar – kapitan przegranej drużyny odrąbywał głowę graczowi, który zdobył gola. Straszne. Zastanawia się, czy do gry przystępowali z własnej woli. Niech mi ktoś powie, że sport to zdrowie.

Tych boisk na terenie Chichen Itza jest kilka. Otwory faktycznie ładne, zdobione, kto by przypuszczał, że były pewnego rodzaju wyrokami śmierci.

  1. Taniec ognistego oczyszczenia

Ceremonia zaczynała się późną nocą. Najpierw w rozległym, specjalnie przeznaczonym do tego miejscu rozpalano ogromne ognisko, wokół którego odbywano rytualny taniec. Gdy z ogniska zostawały już tylko rozżarzone węgle, były one rozrzucane dookoła i następowała najważniejsza część imprezy – taniec na węglach. Procesji przewodził główny kapłan. My tak teraz bawimy się czasami na szkoleniach – podobno integruje.

  1. „Nawlekanie”

Polegał on na tym, że mężczyźni z jednego rodu zbierali się w świątyni i po kolei szpikulcem przekłuwali sobie penisy, a potem przez powstałe otwory przeciągali sznurek. Jeden, długi sznurek. W wierzeniach Majów miało to symbolizować zespolenie z ich boskimi przodkami, a krew uważali za miejsce przebywania ludzkiej duszy. Z czasem również kobiety zaczęły praktykować ten obrzęd, ale ograniczyły się do przekłuwania języka. Myślę, że to na szkoleniach integracyjnych by nie przeszło. Pozostańmy przy tradycyjnych metodach uwieńczonych nocnymi rozmowami Polaków. Chyba bardziej integrują

  1. Ofiary dla boga deszczu

Chac – bóg deszczu i grzmotów – był jednym z najważniejszych bogów Majów, którego trzeba było udobruchać poprzez składanie ofiar. Majowie uważali, że ma on specjalne upodobanie w istotach małych rozmiarów, więc, jak pokazują wykopaliska archeologiczne, na ofiary przeznaczali dzieci w wieku od 3 do 11 lat. Rytuał polegał na zrzucaniu dzieci do krasowej studni napełnionej wodą. Wiele dzieciaków wrzucano tam na żywca, ale część wcześniej „obrabiano”, np. poprzez poćwiartowanie lub zdarcie skóry.

  1. Obrzęd „duszy-krwi”

Do tego rytuału nadawali się tylko niewinni młodzieńcy, gdyż kapłanie potrzebowali czystej „duszy-krwi”. Ofiarę przywiązywano do słupa i traktowano jak tarczę, do której strzelano z łuków albo do której rzucano kopię. Kapłani zabraniali zadawać rany śmiertelne – ofiara miała umrzeć od utraty krwi, czyli długo i w męczarniach. Uważano, że wraz z wyciekającą krwią do bogów wznosi się ludzka dusza.

  1. Wstępowanie do niebiańskiej zmarzliny

Polegał na dostarczeniu ofiary na szczyt góry, gdzie było okrutnie zimno i zostawiano jątam, by zamarzła. Można powiedzieć, że była to w miarę humanitarna śmierć, bo ofiarę wcześniej odurzano specjalnymi substancjami i „wybraniec” umierał w nieświadomości. Najczęściej na ofiary wybierano jeńców wojennych, ale jako najlepszy sort uważano piękne dzieci pozbawione wad fizycznych (opłacało się być brzydkim) – w wieku na tyle wczesnym, by nie osiągnęły jeszcze dojrzałości płciowej.

  1. Ofiara na szczycie piramidy

Najsłynniejszy rytuał, znany nam z filmów, książek i komiksów. Ten obrzęd miał miejsce tylko w szczególnych przypadkach, np. epidemii, suszy, początku lub końcu wojny. Na szczycie świątyni kapłan mazał ofiarę świętą farbą, a na głowę wkładał jej wysoką, kapłańską czapkę. Następnie czterech pomocników mocno trzymało nieszczęśnika, a kapłan zębatym nożem otwierał klatkę piersiową ofiary i wyciągał bijące serce. Domyślacie się, że należało to zrobić bardzo szybko i bardzo dokładnie – podniesione do posągu bóstwa serce musiało bić, czyli wciąż zawierać duszę człowieka. Gdy serce wznoszono do nieba, ciało ofiary zrzucano po stopniach budowli, by następnie trafiło w ręce kolejnych pomocników, którzy zdzierali z niego skórę, a tę potem kapłan zakładał na siebie i kończył całą imprezę rytualnym tańcem.

  1. Przejmowanie siły

Majowie wierzyli, że najlepsze cechy człowieka, takie jak mądrość, uczciwość i wrażliwość, mogą zostać przekazane w jego ciele, a więc należało je zjeść. Wybrańca rozbierano, przywiązywano do słupa i nacinając po kawałeczku zjadano na żywca. Dla ofiary najważniejszym zadaniem było przyjąć wszystko z godnością, czyli nie drzeć się, nie wzdychać i nie stękać. Spokojne przeżywanie własnej śmierci nagradzano umieszczeniem kości w górskich szczelinach i oddaniem im czci. Jeśli nieszczęśnik niezbyt dobrze zniósł spotkany zaszczyt, jego kości z pogardą łamano i wyrzucano do śmieci.

  1. Uroda wymaga poświęceń

Majowie mieli specyficzne kanony piękna. Za idealny kształt głowy uważano czerep maksymalnie płaski i by to osiągnąć byli gotowi na wszystko. Można było np. umieścić dziecko między dwiema deskami i mocno ścisnąć. Proces był niezwykle bolesny i często kończył się śmiercią dziecka.

 

Wracając zauważyliśmy modlącą się i bardzo zwracającą na siebie uwagę sektę. Tańczyli, kręcili się w kółko, śpiewali, machali rękami…trans….Kolega Jacek chciał się nawet przyłączyć. Ale nie wiedzieliśmy który rytuałem z powyższych dziewięciu miałaby się ta impreza skończyć, więc odpuściliśmy.

Po powrocie do uroczego hotelu ochłodziliśmy się w basenie i pojechaliśmy do cenoty  Dzitnup. Stalaktyty i refleksy świetlne pojawiające się dzięki dziurze w „ suficie” czyli w ziemi sprawiały, że czuliśmy się jak w bajce. To była zdecydowanie najpiękniejsza z cenot. Popływaliśmy z rybkami i akurat pozbieraliśmy się gdy nastąpił nalot wspominanej już sekty. Chodzili za nami czy jak?

Po drodze dzieciaki piją  słodkie kokosowe mleko i jedziemy do przydrożnej knajpki coś przekąsić no  i dalej w drogę – kolejna cenota czeka. Akurat mieliśmy w planach jaskinie, w której odprawiano modły i składano dary sakralne lecz awaria prądu na całym terenie sprawiła, że odbiliśmy się od drzwi. Kolejna cenota to IK-KIL okazała się najbardziej komercyjną i zatłoczoną. Mimo to miała również swój urok. Dzieci z ogromną frajdą skakały do wody z różnych wysokości. W tej cenocie otwór w sufito-ziemi była duży. Przez co było dużo słońca i długie liany.

Po powrocie, jeszcze tego dnia…zobaczylismy co oznacza stwierdzenie, ze dżungla żyje. Sacer wśród pięknej, bujnej zieleni uświadomił nam jaką ma siłę przyroda, jak bardzo zarastają nie tylko fragmenty murów, ale całe budowle,…że drzewo potrafi wyrosnąć nawet na skale

Kolejny dzień był ostatnim spędzanym w hotelu w środku Jukatanu. Po śniadaniu i po potaplaniu się jeszcze w basenie leniwie zapakowaliśmy się do samochodów i obraliśmy kierunek – Coba. Oczywiście musiałam zaliczyć Valadollid i napoić się sokami, nakarmić plackami z wózków ( uwielbiam uliczne jedzenie)

Zwiedzaliśmy Cobę w najprzyjemniejszy sposób – na rowerach. Zjechaliśmy cały teren – dotarliśmy tam dokąd pewnie bym nie doszła w takim upale.

Lekki wiaterek wiał nam w plecy czyniąc całą wyprawę lekką i przyjemną.

Do czasu… gdy ujrzałam główną piramidę, wtedy od razu przypomniał mi się filmik z forum pokazujący jak ludzie z niej schodzili. Dla mnie i wejście było wyczynem.

Osoby z lękiem wysokości powinny pozostać na dole. Stroma bardzo. Schodziłam trzymając się sznura, a Igor na pupie. Najgorsze dla mnie było pozowanie do zdjęć, kiedy Wojtek wymagał ode mnie stania na stopniach i odwracania się – miałam wtedy przepaść za plecami.

Coba była ostatnim punktem wycieczki samochodowej. Czas na odpoczynek w Barcelo. Zapraszamy na kolejną odsłonę Meksyku – tym razem w przepieknym hotelu

 

komentarzy 9

Skomentuj Sikorkowe Pasje Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *