Ameryka,  Meksyk,  Podróże

PLAYA DEL CARMEN I TULUM – MIEJSCA W KTÓRYCH CZUJĘ RADOŚĆ

Kto z nas nie słyszał o cywilizacji Majów, o ich Kalendarzu,  o Piramidach? Kto z nas zastanawiał się nad tym jak rzeczywiście zakończyła się ich historia, i która z wersji jest tą prawdziwą? Ja często, zwłaszcza po obejrzeniu kilku filmów, nie tylko dokumentalnych. Moja ciekawość dziecka była rozbudzona. Meksyk wydawał mi się jednak jak z innej planety – tak odległy i nieosiągalny – jak kosmos. Można o czymś czytać i się tym zachwycać, ale to nie oznacza, że się myśli o tym, że się tam znajdzie, dotknie, poczuje, przeżyje. No pewnie, ale marzyć zawsze można.

 

Tak sobie więc marzyłam, aż do roku 2013. Bilety wcale nie były okazją, na jakie dzisiaj poluję – te bilety były pragnieniem. Gdy staliśmy się ich posiadaczami rozpoczęliśmy nasz ulubiony etap podróży – knucie. Po przeczytaniu mnóstwa relacji i kilku blogów, okazało się, że krąg naszych zainteresowań diametralnie się poszerza. Opcja spędzenia czasu w jednej lokalizacji odpadła w mgnieniu oka. Nagle pojawiły się w planach miejsca, o których wcześniej nawet nie słyszeliśmy. „Podróż zaczyna się zanim przekroczysz próg swego domu” – te słowa zawsze będą oddawały nas i nasze podejście do wyjazdów.

Plan ogólny zakładał noclegi w trzech miejscach:

  1. Playa del Carmen
  2. Chichen Itza
  3. Riviera Maya

Pozostało wybrać co chcemy w tych miejscach zwiedzać, ustalić plan i oczywiście miejscówki.

Pierwsze wrażenie hotelu w Playa Del Carmen – dość umiarkowane, ale z czasem hotel bardzo zyskiwał. Okazał się być doskonale położony i bardzo kameralny. Wyjście z pokoju było bezpośrednio na basen. Może to umiarkowane wrażenie było z powodu pory, o której przybyliśmy? Po szybkim prysznicu, jeszcze pierwszego wieczoru poszliśmy na 5 avenue. Nie ważne zmęczenie po podróży. Jestem w Meksyku!!! Ulica tętni życiem, Mariaczi grają, knajpy kuszą, a sklepy zapraszają. Zrobiliśmy pierwsze zakupy w sklepie OXXO- taka nasza żabka. I rozpoczęliśmy „knajping”

Optycznie najbardziej spodobała nam się knajpka zwana Naturell – zamówiliśmy tacos. Na optyce pozostało. Knajpka nie serwowała świeżego jedzenia. Odnieśliśmy wrażenie, że owszem nawet zjadliwe, ale jakieś odgrzewane, takie…hm..Fast Food w wersji Mexico. Ale czasami na początku płaci się frycowe. Obowiązkowo poszliśmy nad morze. Plaża pięknie oświetlona. Bardzo nam się spodobała. Raz jeszcze doceniliśmy położenie naszego hotelu. Wolny tempem , w czasie jednej minuty dociera się do najszerszej części Playa Del Carmen. Dość długo wybierałam ten hotel.

Pierwszy ranek –pyszne śniadanie,  wspaniała plaża, fale, piach jak mąka. Spędzamy leniwie dzień na przemian kąpiąc się i opalając. Obiad jadaliśmy na plaży. Ceny bardzo przystępne, a jedzenie pyszne. Już czuję urlop, już mi dobrze. Najważniejsze, że podoba się nam wszystkim. Córcia do dzisiaj wspomina najlepiej właśnie Meksyk.

Dni były błogie, a wieczory intensywne. Na kolację obowiązkowo chodziliśmy na tzw jedzenie z wózka. Rewelacja. Nie ma jak prosta, miejscowa kuchnia. Nie wspominając o cenie. Jakieś 3 zł? A tacos i buritos najautentyczniejsze. Teraz widzimy różnice między knajpkami dla turystów, a dla miejscowych, w których przecież i turyści mogą zjeść.  Na korzyść tych drugich oczywiście. A ile można popodglądać, poznać zachowania, reakcje ludzi…bezcenne.

Choć kolejne dni upływają leniwie, a organizm woła : daj odpocząć! To nasz „szwandacz” robi swoje. Skoro już nawet dzieci pytają kiedy gdzieś pojedziemy – to bardzo wyraźny sygnał, że 3 dni wypoczynku właśnie się skończyły. Czas na inną formę relaksu. Akumulatory naładowane , więc czas się ruszyć

Zaraz po śniadaniu jedziemy colectivo do Tulum. Za 4 osoby 160 pesos ( 29 zł ) w jedną stronę.

Colectivo zatrzymuje się blisko wejścia do Tulum. Po raz kolejny podziwiamy meksykańskie zorganizowanie. Kupujemy bilet na kolejkę i z przyjemnością darowaną przez wiaterek docieramy do wejścia głównego. Oczywiście można się przejść, ale po pierwsze mamy dwójkę dzieci, a po drugie…ten wiaterek zbawienny…Przy głównym wejściu, znowu są  punkty informacji i sprzedaży biletów zorganizowane tak, że moglibyśmy się od nich uczyć. Tulum jest niezwykle fotogeniczne. Sztandarowe zdjęcia na tle wzburzonych fal robią na mnie za każdym razem wrażenie. Iguany leniwie wylegują się  i od czasu do czasu, ku uciesze zwiedzających  przebiegają po trawie. Gorąc daje się we znaki, zapasy wody topnieją w oczach, spalone stopy bolą…ale widoki rekompensują.

Przed nami kolejny punkt programu – poszukiwanie rajskiej plaży. Obiecaliśmy dzieciom i sobie że trochę pomoczymy tyłki. Droga mijała w takich pięknych sceneriach…spacerkiem zgodnie z mapą kierujemy się na lewo. Początkowo było wygodnie, ponieważ cień drzew chronił nas przed słońcem, jednak po chwili wylądowaliśmy na rozpalonej drodze asfaltowej i marzenia o kąpieli zintensyfikowały się. Sceneria znacznie się zmieniła. Na szczęście tylko  chwilowo. Trud spaceru w upale został jednak sowicie wynagrodzony. Nigdy nie widziałam piękniejszej plaży. To zdecydowanie mój numer 1. Mieliśmy swoją palmę pod którą zjedliśmy kupiony dzień wcześniej lunch, na który składał się kurczak z rożna i tacos , papryki marynowane. W takim otoczeniu nawet wczorajszy kurczak na zimno świetnie smakował. Plaża przepiękna…dzisiaj po pięciu latach gdy to piszę…a widziałam po Meksyku wiele pięknych plaż ze światowych rankingów…stwierdzam, że ta nadal jest moim numerem 1. A kolor wody…niczym Lenor…Taki turkus tylko w Meksyku lub na Malediwach….no chyba, że jeszcze gdzieś na mnie czeka, jakaś perła, w miejscu do którego jeszcze nie dotarłam, ale zawsze powtarzam, że liczą się jeszcze te dni, których nie znamy – więc może coś pobije tę plażę i kolor morza, ale póki co – rekord ustanowiony.

Uwielbiam te widoki!!!

Kolejnego dnia postanawiamy spełnić swoje marzenie. Jak szaleć to szaleć. Zawsze chcieliśmy fishing, złowić rybki, a potem zjeść. Gdy widzieliśmy jakie olbrzymy wyławiają co dnia i wyciągają z łodzi,  sami zapragnęliśmy na takie zapolować. Taa tylko wymyśliliśmy tę kolację i połów po południu. Czy ktoś łowi po południu? My! Czy ktoś coś zławia po południu? Na pewno nie my- niczego się nie udało chwycić na przynętę. Widzieliśmy kolorowe rybki, ja pływałam w płetwach żabką, spotkaliśmy żółwia…i zapłaciliśmy 200$ fundując  sobie mdłości, ból żołądka, marzenie o końcu wycieczki…I pomyśleć, że Agę i Jacka – naszych współpodróżników zaprosiliśmy na kolację rybną, a tu nic. Kompletnie nic.. nic z rybek…nic z kolacji…NIC Z 200$. No może tylko tyle, że snurki z kolorowymi rybkami były…ale co to za snurki gdy pływam w płetwach żabką? Próbował ktoś?  Więc znowu kolacja z wózka.

A miało być tak pięknie….

Kolejny dzień  to  święto pracy więc do dzieła, my też świętujemy – tylko inaczej. Najpierw wypożyczamy samochód. Ale o tym juz w kolejnym poście. To gdzie byliśmy i co widzieliśmy – a było tego trochę

komentarzy 26

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *