WENEZUELA- DŻUNGLA – LIVE IS LIVE
Dla nas wyprawa zaczęła się zanim się zaczęła. Igor z 40 stopniami gorączki, zbijanej całą noc był ważniejszy niż Salto Angel. Do rana byla rozterka. Chyba jednak organizm zwyciężył…ale czy do końca? Te trudne rodziców decyzje
Igor wyzdrowiał na kilka godzin porannych…nieświadomi tego co nas czeka uznaliśmy, że być może to chwilowa reakcja organizmu na zmiany klimatyczne. Zdecydowaliśmy, że skoro jest dobrze to jedziemy. Dziecko czuje się dużo lepiej, całkiem zdrowo. No to zaczynamy. Wycieczka zaczęła się odebraniem nas busem z hotelu i zawiezieniem na lotnisko. Mieliśmy jeszcze chwilkę na kawę i po szybkiej odprawie, znaleźliśmy się na pokładzie awionetki. Koniec świata! Ja z moim strachem przed lataniem musiałam wejść do czegoś takiego! To był dla mnie hard core i wyzwanie. Od tej pory przestałam się bać startów a zaczęłam lądowań.
Na lotnisku w dżungli czekali na nas dwaj przewodnicy. Jeden mówiący po angielsku, drugi – starszy Indianin pokazujący nam cały swój świat, mając przy tym bardzo dużo frajdy. Biegał po dżungli jakby przypomniał sobie dzieciństwo. Ale po kolei. Gdy nas zabrali z hmm lotniska, którym był mały domek, przeszliśmy kawałek do łodzi. Czekała na nas nie lada atrakcja – 2 godzinny rejs łodzią do naszych lodge. Przyznam, że rejs sam w sobie był spektakularny. Kto by przypuszczał, że jest tyle pięknych rzeczy do oglądania po obu stronach rzeki. I to jakiej rzeki – płynęliśmy dopływem Amazonki.
mieliśmy szczęście…hmmm podobno;) spotkać słodkowodne delfiny
Po rekraacyjnym zwiedzaniu dotarliśmy do lodge, w której mieliśmy spędzić noc. Coś wyjątkowego – na pierwszy rzut oka – stare rozpadające się domki z tektury…ale jaki klimat! Prawie otwarta toaleta…w nocy słychać całą dżunglę. Wszystko żyje! Jakież wspaniałe odgłosy. Wcale nie chcieliśmy wracać. Po odpowiednim ubraniu się i wybraniu GUMIAKÓW/KALOSZY …płyniemy – mamy wejść do dżungli z 50 letnim przewodnikiem wyglądającym na 70 -tkę…ale dawał radę będąc przy tym serdecznym , wesołym. Potem mamy wyłowić sobie kolacje…czyli piranie. No dobra to po kolei
Nasze chatki….
a w środku…dla mnie absolutny klimat
aaaa i te tarantule…jakie miłe w dotyku.
A to nasze obejście. Na tym pomoście czekaliśmy na łódź by po kilkunastu minutach wedrzeć się w dżunglę.
No to w drogę…raczej w rzekę. Widoki ponownie zachwycały i sprawiały, że tzw tranzyt do miejsca docelowego był atrakcją samą w sobie.
powyżej i poniżej zdjęcie kakaowca
Nasz anglojęzyczny przewodnik, dostarczał nam wiedzy empirycznej na każdym kroku. Oto Magic Fower. Zerwał 2 niepozorne pałki z krzewu. Uderzył jedną o drugą i voila!!! piękne kwiaty!
Ubraliśmy się kurtki przeciwdeszczowe i nakrycia głowy, ale byli i tacy w ekipie, którzy wybrali się do dżungli w białych futerkach i skórze…współczuję, bo wystarczyło zrobić kilka kroków by zalał nas pot. Duchota była niewiarygodna. Grzęźliśmy w błocie, topiliśmy się w pocie. Prawie zgubiłam gumiaka.
Ten człowiek był w tym miejscu jak u siebie. Co ja piszę?. On był u siebie. I godnie nas ugościł. Pojedliśmy i popiliśmy. Nie sądziłam, że w dżungli z tych przeróżnych roślin i nie tylko można uzyskać tyle pokarmu.
Można się też świetnie pobawić
Uwierzcie mi…15 minut w dżungli i marzyłam by wyjść. Cudownie, ale niebywale duszno.
Kolejnym punktem programu był połów. Igor zaczął się coraz gorzej czuć. Piranie zeszły więc na plan dalszy. Jednak współtowarzysze wykazali się umiejętnościami i złowili kilka sztuk
Indianie Warao – odwiedzamy plemię Indian, zamieszkujących porośnięte wilgotnym lasem równikowym tereny delty Orinoko. Kiedyś Warao tworzyli złożoną organizację społeczną opartą na wodzostwach. Przez wieki oparli się próbom asymilacji i przymusowych wysiedleń. Zachowali własną kulturę, religię i silne poczucie odrębności etnicznej. Współcześnie Warao żyją w rozproszonych wioskach, w których budują domy na palach. Są wyznawcami kultu o charakterze szamanistycznym. Do ich tradycyjnych zajęć zalicza się rybołówstwo i zbieractwo. Robią ładną biżuterię np z fasoli. Oczywicie nabyłam, a po kilku dniach bransoletka zaczęła kiełkować mi na ręce.
Powrót do Lodge … a w niej przytulne oświetlenie, kolacja czekająca na nas, dżungla i budzące się do życia nocnego zwierzęta, o których istnieniu gdyby nie odgłosy pewnie byśmy nie mieli pojęcia. Dodam tutaj kilka zdjęć zachodzącego słońca, bo nie mam mocy by to piekno wyrazić słowami.
Kolejny dzień – wyprawa trwa. Tym razem awionetka leci z nami do wodospadów. Jednak złe warunki pogodowe mogą te plany zniweczyć. Musimy ladować w zupełnie innym miejscu i czekać na poprawę pogody. Trochę się martwimy…bo bardzo wszystkim zależało na tych wspaniałych wodospadach.
Po 2 godzinach czekania na jakimś małym lotnisku dostajemy zgode na lot. Loty są bardzo krótkie, po kilkadziesiąt minut. A ja odliczam ile jeszcze startów i lądowań mnie czeka tym samolocikiem.
Lądujemy na klepisku…trochę wyciętych drzew i ubita ziemia. Na miejscu za to niespodzianka – nasz miejscowy przewodnik był chyba przekonany, że nie dotrzemy i zrobił sobie imprezę. Był kompletnie pijany, ale na tyle świadomy, że stanął na wysokości zadania i zabrał nas najpierw na lunch, a później do wyczekiwanych wodospadów.
Poza tym, że wodospady są przepiękne to dodatkowo mają moc uzdrawiającą – Igor wszedł pod nie i wyszedł zdrowiutki.
Wycieczka zakończyła się biesiadą i w świetnych humorach wróciliśmy na pokład.
komentarzy 5
Aleksandra Załęska
WOW, WOW, WOW, ale wyprawa! Podziwiam i gratuluję odwagi 🙂 Ja bym się chyba nie zdecydowała na taką podróż
Edyta
wyprawa wspaniała, ale Wenezuela faktycznie nie należy do bezpiecznych
AgataMan
Wenezuela nigdy nie była na mojej liście podróży marzeń, ale widząc juz same te zdjęcia coś się chyba w tej kwestii zmieni 🙂
Aleksandra
Ja też tu chcę 😀 Chciałabym się kiedyś tu wybrać i zwiedzić dżunglę.
Marta Sz.
Byłam na tej samej wycieczce!
Starszy pan Carlos na zawsze w mojej pamięci!