Borneo,  Malezja

BORNEO CZYLI Z KAMERĄ WŚRÓD ZWIERZĄT – SANDAKAN


Gdy byłam w podstawówce wkuwałam w kółko: Jawa, Sumatra, Borneo…Jawa Sumatra Borneo…to była pięta achillesowa mojej mamy, która dostała za te wyspy pierwszą w swoim życiu dwójkę. Wszystkie piety achillesowe mojej mamy musiałam znać na medal – a najwięcej ich było w królowej nauk czyli w matematyce. Pewnie dlatego później uczyłam matmy.

Wracając jednak do przyjemnych rzeczy – wkuwając tak te nazwy nie sądziłam, ba…przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś tam będę. Będę chodziła wśród koron drzew i lasów deszczowych na zawieszonych mostach, że będę polowała obiektywem na Nosowce i inne endemiczne zwierzęta, o których istnieniu nawet pojęcia nie miałam. Brzmiały te nazwy dla mnie tak jak płaszcz Rumburaka i pierścień Arabelli- czyli ulubiona niegdyś bajka.
Bajką okazało się Borneo naprawdę. Ta trzecia co do wielkości wyspa świata, skrywa prawdziwe skarby – i dosłownie bo są tam diamenty, i w przenośni – bo skarbem były dla mnie wszystkie zwierzęta, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy – Orangutany, Sun Bears z ostrymi szponami, których niejedna celebrytka mogłaby pozazdrościć i wspomniane Nosowce, fantastyczne Raflezje…Byłam w bajce. Ale wiecie jak jest w bajkach? Zawsze jest też ten czarny charakter i tak też jest w tym przypadku. Polityka Państwa zmierza do zniszczenia wspaniałych lasów deszczowych i obsadzenia w ich miejscu palm oleistych. Już to widać. Na pierwszy rzut oka- wszystko w porządku, nadal zielono, ale nie w porządku na ekosystemu, środowiska…Spieszcie się zwiedzać świat bo tak szybko odchodzi. Dzisiaj Borneo to coraz większy plac budowy…
Ale miało być przyjemnie. Zacznę zatem snuć opowieść. Jak zwykle postanowiliśmy pomieszkać w różnych miejscach. Zaczęliśmy od okolic Sandakanu. Lotnisko w Sandakanie jest takie hm afrykańskie? Łapiemy taxi, a właściwie nie łapiemy – spokojnie wychodzimy taxi są- czerwone, stare ale jeżdżą. Za 40 zł docieramy do dżungli – do hotelu w Sempilok.

Zawsze starannie wybieram hotele jeżdżąc z dziećmi. O tym wiedziałam, że jest klimatyczny ale bez udogodnień, cóż powiem wprost – standard mógłby się wydawać słaby i trochę obawiałam się reakcji Igora. Okazało się, że hotel nas powalił. Ja wiem ze to luksus innego rodzaju hahaha ale ja lubię różnorodność, a Igor nie chciał z niego wyjeżdżać. Czyli co? Nie wanna z jacuzzi stanowi o hotelu lecz klimat, na który składa coś znacznie innego. Zawsze podczas wyjazdów szukamy takiego jednego hotelu z typowym klimatem nawet gdyby standard był niższy i na ogół ten właśnie hotel staje się naszym ulubionym.
Otoczenie było tak piękne, że nie wiem czy nawet próbować opisywać bo słowa choć mają siłę nie są wstanie oddać piękna. Wyobraźcie sobie, że trafiacie w sam środek dżungli ale trochę ucywilizowanej, jest w niej przepiękna roślinność, ale są i wytyczone ścieżki pozwalające dotrzeć do nieznanych okazów czekających na podziw. Jest też i basenik dający ciału możliwość schłodzenia się bo parność i duchota obezwładnia, wyzwalając dodatkowo zapachy otaczającej flory…Architektura domków i restauracji wkomponowana w otoczenie tak, że podkreśla jego walory, a wszystko z naturalnych materiałów.
Wieczorem w tej uroczej restauracyjce zjedliśmy kurczaka. Najlepszy z menu był jednak widok i atmosfera podsycana odgłosami ptaków. Posiedzieliśmy trochę na ganeczku opowiadając sobie jak to tu pięknie i jak nam dobrze i jak cudnie, że tu jesteśmy…myśląc jednocześnie o tym, że czas mógłby się zatrzymać.

I klimatyczna, otwarta recepcja

Obudził nas deszcz. Ściana deszczu!!! A my chcemy dziś do orangutanów!!! Ciężko było przez ten deszcz wyjść na śniadanie, a przecież karmienie orangutanów już o 10,00. Już wiem po co parasole w pokojach i nasze kurtki przeciwdeszczowe które tachaliśmy setki km okazały się potrzebne ten jeden jedyny raz. W strugach deszczu przebiegliśmy do restauracji i zanim skończyliśmy jeść śniadanie było już po deszczu, co więcej słońce świeciło bardzo mocno. Pierwszy raz doświadczyłam tak gwałtownych i radykalnych zmian pogody. Deszcz a zaraz słońce tak mocne, że po kilku minutach nie ma śladu po deszczu. Centrum orangutanów było oddalone od naszego hotelu kilka minut spacerem, wśród przepięknych, soczysto zielonych, bujnie rosnących roślin. Po załatwieniu formalności, specjalnymi platformami dochodzimy do miejsca, w którym odbywa się 2 razy w ciągu dnia – o 10,00 i o 15,00 – karmienie orangutanów. Ależ jest parno, woda kapie mi z opuszków palców, jesteśmy mokrzy. Śmieję się, że odwadniam się przez skórę. Zaczynają pojawiać się pojedyncze zwierzaki … wskazówki na zegarkach powoli przesuwają się na 10,00 …wskazówki coraz bliżej, a z nas kapie coraz mocniej i jak w filmach sensacyjnych gdy wybija 10,00 – zalewa nas ściana deszczu !!! cholera!!! lecę setki km oglądać orangutany, a tu w kulminacyjnym momencie leje deszcz. Nawet orangutany zaczęły tworzyć z liści parasole by schronić się przez deszczem. Obserwowałam je i naszła mnie refleksja, że jednak jesteśmy sobie bliscy;) Głodne orangutany nie zrezygnowały ze śniadania.

 

Sąsiadami orangutanów są misie SUN BEARS – najmniejsze miśki na świecie, ale z niesamowitym argumentem dającym im przewagę konkurencyjną – wielkim szponem. Misie są śliczne, ale z daleka. Oj te pazurki…Dzięki nim wspinają się sprytnie po drzewach tak zabawnie odwracając głowę- raz w jedną raz w drugą stronę drzewa, tak jakby pracowały nią podczas wdrapywania się. Przeurocze.

Wychodząc od misiów chcemy się udać do Discovery. Czyli do parku, w którym można spotkać faunę i florę Borneo, no i co najciekawsze – podziwiać to wszystko z poziomu koron drzew. Plan był przechadzki na nogach. Ale zagadał do nas taksiarz…za 10 zł obiecał w 2 strony – wzrok dzieciaków…i wsiadamy. I bardzo dobrze bo w taxi zagaduje nas o plany . My otwarcie informujemy go, że jutro rano chcemy jechać na całodniową wycieczkę do jaskini i nad rzekę, by zakończyć w klejnym hotelu w Sandakanie. Wycieczka normalnie kosztowałaby nas 1060 zł za 4 osoby. Z nim ustalamy 500 zł za wszystkich z podwiezieniem pod drzwi kolejnego hotelu, czyli tak jak chcieliśmy – nie płacimy za kolejny transfer.
Jesteśmy w Discovery. Polecam. Spokojny spacerek, obcowanie z przyrodą z poziomu koron drzew. Śpiew ptaków. Zieleń obezwładnia. Ludzi brak…w ogóle Borneo to miejsce niezatłoczone. Często miałam poczucie, że jesteśmy sami …wraz z tym wszystkim co żyło wokół nas.
Największą atrakcję stanowiły dla mnie wiszące mosty. Jeszcze dłuższe i wyższe spotkaliśmy w Parku Kinabalu.

 Kolejnego dnia punktualnie o 10,00 przyjechał umówiony taksówkarz. Od razu poinformował nas, że jeśli tylko będziemy chcieli, to on zawsze i wszędzie się zatrzyma. On jest do dyspozycji na cały dzień. Człowiek przemiły, przeciekawy. Chętnie opowiadała o kraju, o życiu, o sobie .Podczas drogi zamieniał się w przewodnika – chętnie opowiadał, pokazywał, i łódką też z nami płynął polując na Nosowce.

Jak mówił – tak robił! Pokazywał nam nawet schowane przy drodze małpki

Droga podczas całej wycieczki była zachwycająca. Zieleń soczysta. Małpki przy drogach.
A jaskinia? No cóż…my akurat uwielbiamy jaskinie i byliśmy w wielu pięknych, w różnych miejscach świata, a ta nie powaliła nas zupełnie.
Owszem ładne otwory przez które malowniczo przeciskały się promienie słońca, ale to tyle. Wydobywa się w niej Guam eksportowany do Chin. Bardziej podobało nam się dojście do jaskini niż ona sama. Ale to taka subiektywna dygresja:)

 

W czasie jazdy poza wrażeniami i doznaniami duchowymi, których dostarczają nam otaczające obrazy, dbamy też o ciało, a konkretnie o pewną część, żołądkiem zwaną. Zatrzymujemy się na jedzenie w niepozornym miejscu, jak przystało na tę część świata. Zabrał nas do normalnego miejsca z bardzooo przystępnymi wręcz niskimi cenami. Stałam się fanatyczką mee goreng. Kupiłam więc podczas pobytu na borneo, wszystkie sosy, z ostrygowym włącznie które wykorzystuje do robienia mee goreng w domu. Rewelacja. Tajemnica tkwi w tych ich gęstych sosach. Nic kupionego u nas tego nie zastąpi.
Rzeka…łódka…no to odpływajmy.

W końcu Nosowce to najcudowniejsze zwierzaki, których jestem bardzo ciekawa. Widoki w trakcie rejsu były naprawdę fantastyczne. Uwielbiam rejsy wszelkimi łódkami, łódeczkami, łupinkami i oglądanie życia z poziomu wody. Tu się działo…ileż życia w wodzie i na brzegach. Ptaki, zwierzaki…Cudowne chwile.

Ale gdy tak płynęliśmy wykręcaliśmy głowy w poszukiwaniu tych najważniejszych dla nas ssaków z dziwnymi nosami. A tu nic. Owszem były małpki, ale gdy zaczęliśmy zawracać czuliśmy lekkie rozczarowanie…Zbliżała się godzina 17,00…Nagle łódź zatrzymała się i nasz kierowca wskazuje szybko palcem gdzie mamy patrzyć – jest!!!! Nosowiec!!!

Ta pora była czasem wychodzenia nosowców i wzmożonej aktywności po całodziennym upale. Nagle ukazały nam się niezliczone ilości tych skaczących z gałęzi na gałąź zwierzaków. Ale piękne…takie śliczne. Cudne te ich noski. Byłam zachwycona . Igor skakał w łodzi z jednego miejsca na drugie. Polowanie się udało! Wycieczka całkowicie spełniła nasze oczekiwania:) Ba! Nawet nie sądziłam, ze jest tak pięknie. Świat jest piękny! A to miejsce – to jakiś raj na Ziemi. Nie potrzebuję w raju piasku i lazurów. Wystarczy mi stara łódź i zwierzaki.


Nasz „pan taxi” odwiózł nas do hotelu 4 point Sheraton w Sandakanie. Docieramy…a ulica cała w ciemnościach…Awaria prądu. Nie zakwaterują nas. Pani przeprasza i mimo że jesteśmy i naprawdę wyglądamy na wykończonych nic nie może zrobić. Zapraszają nas na BBQ na 13 piętrze na którym jest piękny basen. Cóż jeśli pocieszeniem ma być darmowa kolacja na dachu…chociaż chętniej wskoczyłabym do basenu niż jadła. Poznajemy Sheratona od zaplecza bo przecież windy nie działają:)
Kończymy sataye siedząc na leżaku:)…Igor zdążył zapytać…ciekawe czy jak włączą światło ludzie zaczną klaskać jak w amerykańskich filmach – oto stała się jasność, a ludzie zaklaskali:)
Nieco o hotelu. Pokój? Bajka. Luksusowo wyposażony. Inna bajka niż w dżungli, ale ja lubię różne bajki. Cena za 3 noce dla naszej 4 to około 450 zł. W sumie hotele kosztowały nas za wszystkie osoby 5 tys.
Rano poszliśmy na lokalne targowisko. Okazy ryb były imponujące. Po raz kolejny widzimy jak sympatyczni i otwarci sią tu ludzie. Sandakan sam w sobie nie jest miejscem do którego przyjeżdżają turyści, raczej przemykają przez Sandakan by zobaczyć Orangutany i Nosowce. I może dlatego tak nas chętnie i z otwartymi ramionami wszędzie witali. Na targu musieliśmy przy każdym stoisku robić zdjęcie. Sami za nami biegali i pokazywali ryby. Podobnie było na ulicy – oglądali się za nami, a blond czupryna Igora i wielkie niebieskie oczy – budziły zachwyt.

 

To dzień urodzin Wojtka i niechcący zrobił sobie prezent. Kupił 2 piwa po ponad 29 zł za jedno:) W markecie jeszcze ser za 15 zł a ja Coca Colę…okazuje się, że nie umiem czytać bo kupiłam waniliową – fuj i wino arakowe fuj fuj fuj. Zdecydowanie inaczej trzeba uczcić urodziny. Idziemy w miasto wieczorową porą. A jednak są tu turyści- knajpki oblężone. Zazwyczaj jadamy na tzw. Ceratkach czyli tak jak miejscowi, ale dzisiaj postanawiamy nadać temu wieczorowi wyjątkowy charakter – w restauracji na promenadzie zamawiamy pyszne owoce morza, wierząc, że to te świeże z targu.

Wieczór wspaniały…jutro wita nas Kota Kinabalu

komentarzy 10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *