LANZAROTE – WYSPA OGNIA
Lanzarote – to wyjątkowa wyspa, to mityczna wyspa ognia. 1 z 7 głównych Wysp Kanaryjskich posiada piękne plaże, fantastyczne jaskinie, zachwycające wulkany i moje oczko w głowie – zielone jeziorko.
Lanzarote to miejsce urodzin Cesara Manrique, gdzie powrócił i właściwie ukształtował całą wyspę według własnych pomysłów. A trzeba przyznać, że całkiem dobrych. To właśnie dzięki niemu Lanzarote wyróżnia zbliżona architektura białych, niskich domów z zielonymi okiennicami i drzwiami. Musze powiedzieć, że ta konsekwencja nadała wyspie wyjątkowego uroku. Jest tak schludna i inna od pozostałych wysp, na których strzeliste bloki hoteli zdają się krzyczeć: więcej turystów na mniejszym metrażu. Nie żebym innych wysp nie lubiła – uwielbiam –ale ta wyjątkowo przypadła mi do gustu. Wyspę zdecydowanie warto przejechać wszerz i wzdłuż, zatrzymując się w pięknych miejscach, których tu jest wiele. Część z nich tu przybliżę, zapraszając wszystkich na mój powrót do przeszłości.
Na pierwszy ogień poszło El Golfo – to była świetna zapowiedź udanego tripu. Nie tylko jeziorko i jego kolor nas zachwyciły – cała droga była uatrakcyjniona formacjami skalnymi, tak fotogenicznymi, że nie sposób było utrzymać wyrywający się do pracy aparat. El Golfo to zarówno nazwa miejscowości w sąsiedztwie której jest to szmaragdowe jeziorko, jak i nazwa wulkanu. Wulkan El Golfo, na przestrzeni lat, został częściowo wchłonięty przez Ocean Atlantycki, wschodnia cześć krateru, od strony wyspy, pozostała jednak nienaruszona. Jezioro nazywa się Charco de los Clicos , a algi zamieszkujące je, nadają mu niepowtarzalny, intensywnie zielony kolor.
Do miasteczka docieramy dość wcześnie…jak dla mieszkańców chyba za wcześnie. Miasto śpi, a my jesteśmy tu właściwie sami. Ocean jest spokojny, lekko uderza falami w malownicze, czerwone skały. Około 3 minut spacerujemy wśród nich by dojść do krateru. Wokół cisza…przed nami czerwone skały, granatowy ocean, stalowa plaża i ta zielona plamka. Kolory w kadrze rozbrajają.
ALOES – powinien być symbolem tej wyspy. Już w pierwszym miasteczku – Yiaza ich ilość nas zaskoczyła. Aloesem wyspa stoi – nie wiem czy jest coś czego się z niego nie robi. Kremy, szampony, maście, mydła i całe różności spożywcze. Miasteczko – jak artysta nakazał – uporządkowane, estetyczne i urokliwe w tym.
PARK TIMANFAYA
Najpierw zatrzymaliśmy się przy wielbłądach – tak, tak – to nie żart. Są tam wielbłądy. Czego się nie robi dla turystów. Wprawdzie blisko do Maroka, ale jakoś nie komponują mi się z Kanarami. Zatrzymaliśmy się bo nastąpiła lekka dezorientacja- w którą stronę jechać, a turyści ochoczo bujający się na wielbłądach zdawali się być dobrym znakiem. Szybka i nawet sprawna komunikacja angielsko-hiszpańska i azymut obrany. Docieramy do parkingu i już woła nas do autokaru człowiek z obsługi. Autokarami jeździ się po całym parku podziwiając, te niezwykłe formacje, kratery, zastygłe lawy, serpentyny dróg wijące się do szczytów wulkanów. Paleta barw jakiej niejeden malarz by pozazdrościł. Ot natura.
Zdarzało się, że słyszałam narzekania na taką formę zwiedzania, ale ja musze stwierdzić i przyznać sama przed sobą, że choć najbardziej cenię sobie w podróży niezależność to ta forma tutaj wydaje mi się jedyną słuszną. Drogi są trudne, kręte, bez możliwości zawracania. Czy wyobrażacie sobie ten bałagan, gdy osobówki zaczynają się swobodnie przemieszczać, zatrzymując gdziekolwiek? A przede wszystkim to Park Narodowy.
Park potraktowałam jako punkt obowiązkowy wycieczki, a z obowiązkami jak wiecie różnie bywa. Szczególnej więc ochoty na niego nie miałam. Może za dużo czytałam ( zdecydowanie za dużo czytam przed wyjazdami;) Wszędzie o nim piszą, wszyscy do niego jadą…A tu takie fantastyczne, pozytywne zaskoczenie.
Po objeździe parku czekały na nas kolejne atrakcje i to zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. Czyż nie wspaniała jest świadomość, że stąpacie po ziemi pod którą zaledwie 4 km w głąb są żywe, gorące lawy? A może to tylko ja mam taką miłość – wulkany? Nie…chyba nie tylko ja. Dla mnie jest to tak ekscytujące, że mogłam godzinami wpatrywać się w demonstrację polegającą, na wlewaniu wody do otworu w ziemi by po chwili buchała para, a gdy wkładano sianko – od razu pojawiał się ogień. W pewnym momencie kobiecie obok wpadł słomiany kapelusz – efekt był dużo lepszy niż ten numer z sianem. Grill na lawie to też ciekawa sprawa. Na kurczaki jednak nie skusiliśmy się.
Wyjazd z parku to jezda drogami wśród pół czegoś, co początkowo brałam za winogrona, ale nimi nie było. Sam sposób uprawy ciekawy – rośliny sadzone w zagłębieniach, otoczone zostały murkami z kamieni wulkanicznych, co chroni je przed wiatrem i wypłukiwaniem. Nie tylko ładnie wygląda, ale jest też doskonałym przykładem korzystania z natury – ekonomicznie i harmonijnie.
VINOS EL CAMPESINO
W samodzielnych penetracjach własnym autem lubię najbardziej – zbaczać z drogi. Plan planem – dobry plan nie jest zły, ale lepsze jest swobodne modyfikowanie inspirowane otoczeniem. Jak więc zlekceważyć drogowskaz do winnicy? Nie da się. Region Geria to jeden z bardziej znanych regionów winiarskich na wyspie. A pamiętajmy im trudniejsze warunki naturalne tym silniejszy szczep, tym zacniejszy trunek. Na Lanzarote łatwo się rośnie chyba tylko aloesom, zatem wina są bardzo dobre. Przynajmniej dla mnie, ale ja nie tylko nie jestem kiperem ani jakimś wyszukanym znawcą, co więcej mnie smakuje każde wino pod warunkiem, że jest wytrawne i białe. Ale wróćmy do winnicy – dzieliła nas od niej droga 5 km przez Tinajo i Tiaqua Tao. Tradycji stało się za dość – najpierw musieliśmy zjeść winogrono, potem posmakować wina, a następnie zabrać buteleczkę i zapłacić 5 Euro. Po trunku pozostał tylko ten zapis w kronice zwanej blogiem.
JAK MI TU KAKTUS WYROŚNIE
Po drodze do ogrodu kaktusów, ponownie zbaczamy z drogi. A co tam! Benzyna jest, czas też…jedziemy. Najpierw miasteczko. I jego cuda i dziwy, czyli sztuka lokalna.
A po drodze niespodzianka – ukazują się nam przepiękne ostańce, formacje skalne stworzone przez wiatr, którego na wyspach nie brakuje. Igor wciskał się z wielką radością w labirynty jam.
Pomiędzy Guatiza a Mala wita nas Jardin de Cactus – jest to artystycznie zagospodarowany okrągły krater, w którym podziwiać możemy ponad 1400 gatunków kaktusów. To ostatnie wielkie dzieło Cesara Manrique. Było to dla mnie przepiękne miejsce. Nie dlatego, żebym wyjątkowo kochała kaktusy, lecz ze względu na piękno architektoniczne. Ten ogród jest niczym amfiteatr, w którym zamiast widzów zasiadają kaktusy. Uroku dodają wkomponowane oczka wodne, skałki porastające pnącymi odmianami, schowana restauracja i wiatrak – jeden z niewielu na wyspie tak stary. O to by się znalazł w tym miejscu zadbał sam artysta. Facet miał polot i chyba niewiele go ograniczało.
MIĘDZY NAMI JASKINIOWCAMI
Pierwsza z odwiedzonych to zdecydowanie bardziej rozreklamowana, będąca w programie biur podroży…i tak samo komercyjna. Będąc w środku trudno było mi uwierzyć, że to twór natury. Ale tak rzeczywiście jest. Artysta wielokrotnie tu przywoływany upiększył ją. Jest ona jego pierwszym dziełem.
To niewątpliwie fenomen natury powstały około 20 000 lat temu, na skutek wybuchu wulkanu La Corona. W środku jaskini Jameos del Aqua jest uformowany na dnie, poniżej lustra wody, zbiornik wodny wypełniony słoną, morską wodą, w której żyją miniaturowe kraby albinosy.
Ale druga …Cueva de los Verdes – jest uważana za jedną z najciekawszych jaskiń świata. I nic dziwnego. Powstała podobnie bo w wyniku erupcji wulkanu La Corona i tworzy ją co najmniej 16 jaskiń usytułowanych w tym tunelu. Jej nazwa nie pochodzi od tego, że ona jest zielona – bo nie jest, lecz on nazwiska rodziny Los Verdes, która miała w tym miejscu pola o kolorze alg. Trasa prowadzi przez różne poziomy, co pozwala na obserwacje z różnych perspektyw. Jest tutaj też audytorium na 300 miejsc. Słuchaliśmy fragmentu koncertu. Akustyka fenomenalna. W pewnym momencie przewodnik doprowadza zwiedzających do pewnej odległości od jeziorka – informuje o chwilowym zakazie robienia zdjęć. Patrzymy tylko w przepaść. Przewodnik rzuca kamień i okazuje się, że przepaść to 10 cm wody. Wrażenie uzyskane jest przez lustro wody i odbicie sklepienia groty.
Gdy wyszliśmy z jaskini zaczęła się walka z czasem i kręta droga powrotna, ale jakaż piękna. Miejscowości zatopione w palmach. Nie wiem czy w głowie kręciło mi się z powodu serpentyn, czy urody wyspy.
Na Lanzarote warto jechać. Uwielbia Wyspy Kanaryjskie, ale Lanzę chyba najbardziej.
Jeden komentarz
Aleks
Piękne miejsce 🙂 Nie spodziewałabym się tam wielbłądów.
A chłopiec nie zranił się o kaktusa?